sobota, 3 października 2015
Karczycho, czyli życie codzienne psiapsiółek
Stał za śmietnikiem, palił papierosa i dłubał w nosie. Oczywiście nikogo jeszcze nie było. Jedenasta dla ziomali to wczesny poranek. Wczoraj urzędowali do trzeciej nad ranem, gdy pojawił się Gzyms z nową wypasioną bryką. SR oczywiście i czterysta koni. Kręcili kółka i ryczeli na niskich biegach, aż ktoś zadzwonił po psy i musieli zmienić lokal.
Lecz on specjalnie nie szalał, bo nawet nie miał prawa jazdy. Tyle kumpli w koło z transportem, to po co mu kłopot. I swobodnie zawsze może browca przyjąć i zajarać bez problemu. Nie, żeby ci za kierownicą nie przyjmowali. Ale się musieli pilnować, a on pilnować siebie nie lubił.
Wyjął swoją dumę, ajfona tego największego i oczywiście bielutkiego bez jednej rysy i sprawdził esemesy. Oczywiście – matka, matka, matka. Bywało często, że potrafiła dziennie wysłać mu nawet trzydzieści esemesów. Nawet teraz, gdy została psiapsiółką.
A zaczął ją nazywać matka (i nazywał do dzisiaj), gdy miał sześć lat, a mamusia ciągle wplatała mu wstążki we włosy, które były wówczas długie i jedwabiste, szczotkowane codziennie przez dobry kwadrans. To chyba dlatego golił się teraz na łysą pałę. W zemście za te loki z kokardkami.
No więc z matką się zaczęło dawno, jak usłyszał od starszych słynny dowcip – "matka jest tylko jedna", a którego wówczas całkiem nie rozumiał, ale wszyscy rżeli i rechotali, więc słowo przyswoił i zagospodarował.
Otworzył ostatniego smsa od nadawcy – matka. O kulka... zupełnie zapomniał, Ma się umyć i ubrać porządnie, bo występuje w spocie szefowej. Samochód podjedzie po niego o czternastej.
Wywalczył w końcu, żeby te samochody z borowcami nie podjeżdżały pod klatkę, bo psuje mu to reputację w okolicy. Ziomale wprawdzie wiedzieli, że matka jest psipsiółką, ale z powodu jego wybuchowości woleli na ten temat milczeć w jego towarzystwie. Lecz pewnie za jego plecami naśmiewali się okrutnie. Chuki jedne...
Szybko przeleciał pozostałe wiadomości. To co zwykle. Śniadanie w mikrofali, włączyć na 60 sekund; wyszorować paznokcie i umyć się pod pachami. Bla, bla, bla. Codzienny zestaw instrukcji, jakby ciągle miał sześć lat. A on już jarał, ćpał, pociągał i panienki też nie były dla niego obce. No, ale fakt – matka była najważniejsza.
Karczycho nie mieszał się do polityki. Czasami tylko na prośbę matki wykonywał drobne usługi. Oczywiście był za partią rządzącą, zresztą jak wszyscy ziomale. Bo gdzie im będzie lepiej? Mamuśki i tatuśki dobrze poustawiane, więc hajc ciągle jest. Matka przynosi fajki zarekwirowane z przemytu, więc nie trzeba wydawać kolosalnych sum na palenie. I towar też jest oczywiście. Kolki ze śmiechu wszyscy dostali, jak koledzy matki przeprowadzili pozorowaną akcję walki z dopalaczami. Dopalacze to są dla gimbazy z Grójca. Oni mają prawdziwy towar. I to pełen asortyment. Luz bluz, jak mówi Gzyms...
Czasami jednak ma nocne koszmary. To przez te gadanie matki. Zauważył, że ona wówczas się autentycznie boi, zaczynają jej drżeć ręce i nogi, aż musi usiąść. Wtedy on, ukochany synek, dopadłby tych, co mu matkę denerwują i sponiewierał porządnie. Jednakże w nocy, gdy spał nerwowo, tuląc krokodyla, ulubioną przytulankę, dopadały go koszmary. Uciekał przez nieznaną kamienną dżunglę; nogi były jak z gumy i nie chciały go słuchać. A za nim podążał nieprzerwanie ten groźny nienawistny karzeł, jak Quasimodo, którego pamiętał z dzieciństwa, gdy po obejrzeniu horroru sikał prze tydzień do łóżka. Karzeł trzymał na ramieniu kota o twarzy człowieka ze stalowym spojrzeniem kata Dzierżyńskiego, a drugą ręką dzwonił dzwoneczkiem i wołał: - Karczycho, chodź do mnie. Będziesz miał lepiej niż u mamy.
Sami widzicie jakie to straszne i Karczycho po takim koszmarze cały dzień chodził napięty, oglądał się za siebie i podskakiwał na każdy brzdęk.
....
Odrzucił kipa. Nikt nie przyszedł do klubu i pewnie nie przyjdzie. Pora do domu, by spokojnie zdążyć do roboty. Tak rozumiał te występy i akcje, bo płacili mu za to żywą gotowizną.
....
Czarny audik z dwoma bysiami zawiózł go na miejsce akcji. Zabrał z domu wszystko, co matka mu poleciła. Białej koszulki z napisem: "DAMY WAM SZCZĘŚCIE" jeszcze nie założył, bo gdyby ktoś ze znajomków go zobaczył, to miałby przerąbane do końca życia. Założy się ją na miejscu. Zresztą wszyscy tak robili, bo poruszanie się w takich koszulkach po mieście mogło być ekstremalnie niebezpieczne. To już nie te czasy, jak za darmowe browce na Krakowskim, można było sobie spokojnie robić jaja, jak u Jurka na Łudstoku.
Na planie już rządził i porykiwał ten drągal o nieogolonej twarzy badnyty z historii "Ali Baba i 40 rozbójników". Karczycho go nienawidził, ale tez bał się jego. Bo w stosunku do niego typ zachowywał się jak przywódca konkurencyjnego gangu, który ich właśnie rozbił i sponiewierał. A ponieważ był ścisłym przydupasem szefowej, to nikt się nie odważał mu podskoczyć.
Wzrokiem pełnym pogardy i wściekłości, jakby Karczycho właśnie nasikał mu na buty, przebiegł go wzrokiem i wskazał mu miejsce.
- Masz patrzeć na mnie i wyglądać, że jesteś bardzo szczęśliwy. I uważać. Jak podniosę głowę, to ma być aplauz. Wiesz, co to jest aplauz? A jak uniosę rękę, to plakaty w górę. Zrozumiałeś? Powtórz!
Już tyle razy było tak samo, że Karczycho już nawet nie miał ochoty się wściec. Poza tym dobrze płacą, a jak wszystko pójdzie dobrze, to może jeszcze spodziewać się premii od matki.
Hieny już poustawiały swój sprzęt. Kamerzyści sprawdzali obraz, a wychudzone pindy z mikrofonami przebierały nogami, jak by się im siku chciało.
Wszyscy tutaj nazywali ich hienami. To zawsze ta sama grupa. Byli na telefon, zawsze niezawodni. Pytania też oczywiście były dla nich przygotowane, by z czymś głupim nie wyskoczyli.
Karczycho stał już w grupie podobnych jemu kolesi i lasek. Wszystko znana banda. Ściskał w dłoniach ten kawałek tektury, który mu matka przygotowała w domu. Właśnie go rozpakował. Strasznie chciało mu się zajarać, ale wiedział, że ten Alibaba by go chyba zabił. Wypadało tylko stać i czekać nieruchomo, tu własnie z tyłu za mikrofonem, do którego szefowa będzie paplać swoje kawałki.
W końcu przyjechali. Policzył. W siedem wozów przywieźli jedną babę...
Zaczęło się...
- Proszę państwa, jak wszyscy wiedzą nasi przeciwnicy to najgorsza swołocz ze średniowiecza,a Quasimodo (powiedziała Quasimodo? – pomyślał Karczycho zatopiony w operacji robienia min, by trudno go było rozpoznać) to najstraszniejszy potwór na ziemi.
I tak dalej... Jak zwykle.
W końcu szefowa doszła do akapitu, gdzie Prosiak jej napisał, jacy to jesteśmy wspaniali.
Goryl głowa do góry – pokazujemy szczery entuzjazm.
Szefowa dostała rumieńców, usta wykrzywiły się w bolesnym grymasie symbolizującym triumf i zaczęła piszczeć.
Goryl uniósł rękę.
Więc my tez nasze tektury do góry.
Upłynęło parę sekund, szefowa wzbijała się na orgazmiczną ekstazę, ale kamery nagle zaczęły wykonywać ruchy, jakby chciały umknąć na łąkę.
Jakieś zamieszanie wisiało w powietrzu.
Karczycho rozejrzał się i poczuł na sobie wzrok głównego machera Alibaby. Wyglądał strasznie. Twarz była ciemno-purpurowa; nabrzmiałe węzły żył wystąpiły na ogolonej czaszce i na szyi. A wzrok... tu Karczycho na serio się zaniepokoił, wzrok był taki, jak by goryl miał za chwilę rozszarpać.
No co?
Sprawdził rozporek – miał zapięty. Pachy umyte... co jest?
W przypływie paniki i geniuszu jednocześnie opuścił tablicę, odwrócił ją i przeczytał: Z DUDĄ SIĘ UDA !
Co jest?! Teraz już czuł się poważnie nieswojo widząc zbliżające się tornado. Ki ch... wodę mąci? Co się stało i jak to się stało?
Alibaba wykazywał już oznaki zbliżającego się wylewu. Przemówienie leciało na żywo, o czym nawet informowały widzów znaczki w lewym górnym rogu telewizora. Wszystkie dwadzieścia stacji telewizyjnych i radiowych transmitowało to ważne wydarzenie. A tu taka dywersja! I to kto. Wielokrotnie sprawdzony matołek, syn psipsiółki. Drogo za to zapłacą rozmyślał w stanie agonalnym troglodyta. I puścił wodze wyobraźni. Najgorsza to blogosfera, te nienawistne dranie zaorają nas śmiechem. I te parę wrogich stacji będzie bez przerwy, przez tydzień się wyśmiewać. Nagle zesztywniał – Jezu! – to pójdzie w świat! Może sobie wyobrazić, co powie Berlin i Bruksela. Koszmar!
Karczycho zesztywniał i popadł w stupor. Myśli mu się zapętliły i wciąż powtarzały: jak to się stało, jak to się stało... Nagle pstryk. Stop. Jeszcze gorsza myśl go opanowała – co teraz będzie?! Jezusmaryjajózef (to miał po babci starowince moherowej)! Pewnie odbiorą im wszystkie przywileje, ześlą do jakiejś Pipidówy, matka zostanie kasjerką w Biedronce, a ja....... BĘDĘ MUSIAŁ PÓJŚĆ DO PRACY !!! A ziomale? Gzyms? To już pewnie historia.
Przyjazne jak zwykle media, zagapiły się w szoku i przez pełna minutę transmitowały zamieszanie. Aż w ich wszystkich słuchawkach rozległ się potworny ryk samego prezesa: - STOP! Przerwać natychmiast transmisję!
Potem czyściciele przez cały dzień usuwali z portali i jutubów te kompromitujące fragmenty. Lecz, jak wiemy, w internecie nic nie ginie.
Szefowa oczywiście nic nie zauważyła, a zamieszanie przyjęła jako oznaki szczerego entuzjazmu i jeszcze bardziej niż zwykle się podrajcowała. Taaa, dzisiaj naprawdę dobrze jej idzie.
Karetka reanimacyjna zabrała alibabskiego rozbójnika na sygnale na OJOM.
Karczycho musiał na piechotę i korzystając z komunikacji miejskiej wracać na osiedle. Plakat i koszulkę natychmiast wyrzucił do śmietnika, aby nie oberwać baniek od wściekłych faszystów.
Czuł, że stało się coś strasznego, lecz nie pojmował w pełni ogromu tragedii, jaka była przed nim.
.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz