środa, 31 sierpnia 2016

Miasto Gdynia historię swoją winno znać dokładnie



 
 
Gnida (jak w nazwie bloga), która prześladuje mnie i moją rodzinę, często korzysta z nieprawdziwych informacji. Niech więc zmierzy się z tą informacją. Ciekaw jestem, co spłodzi.
==================================================================== 
 
Dochodzenie prawdy historycznej jest żmudnym i niewdzięcznym zadaniem. Nawet jeżeli zgromadzi się relacje wielu naocznych świadków zdarzenia, to mogą wynikać z tego całkiem sprzeczne opisy faktów.

Parę lat temu w mojej Gdyni, bardzo zacni i zasłużeni ludzie, m.in. bohater Sierpnia 80, Andrzej Kołodziej, który w wieku 21 lat był już doświadczonym działaczem podziemia, w tym ROPCiO i WZZ i stanął na czele strajku sierpniowego w gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej, oraz Roman Zwiercan, nieustanny działacz Solidarności i Solidarności Walczącej postanowili zająć się najnowszą historią miasta. A jest nad czym pracować, mając choćby na uwadze tragedię roku 1970 i wydarzenia Sierpnia 80.
Założyli Fundację Pomorska Inicjatywa Historyczna. Chwała im za to.
W telefonicznej rozmowie z panem Zwiercanem wyjaśniliśmy sobie jedno – Fundacja nie pretenduje do bycia instytucją historyczną, gdzie celem jest dążenie do uzyskania bezwzględnej prawdy o dziejach. Celem jej m.in. jest gromadzenie jak najwięcej bezpośrednich relacji i przekazów, często z przyczyn oczywistych subiektywnych i nieścisłych, tak by na podstawie takiej bazy stworzyć obraz minionych dni.
Fundacja PIH wydaje również bardzo ciekawe opracowanie, pod wspólnym tytułem LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI. To ważne, bo Gdynia, przecież tuż obok Gdańska, była bardzo aktywna w czasie strajków 1980. Różnorodne środowiska, nie tylko robotniczych zakładów pracy, ale także oświata, transport, czy służba zdrowia i wiele innych, odpowiedziały na wołanie gdańskich stoczni 16 sierpnia i zaczęły walnie przystępować do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Radość, entuzjazm i nadzieja właśnie tutaj, na wybrzeżu, rozlewały się błyskawicznie szeroką rzeką.
Nadszedł taki moment, że bycie poza tym autentycznym zrywem narodu, stało się powodem do hańby.
I o tym chciałbym napisać, przy okazji prostując nieco faktów, które przedstawiono w publikacji Fundacji.

******

Zrządzeniem losu w sierpniu 1980, nie byłem na statku w dalekiej podróży. Siedziałem i pracowałem w centrali Polskich Linii Oceanicznych, w Gdyni przy ul. 10 Lutego. Takie były zasady pracy i nazywało się to dejmanką. Za to dostawało się tylko suchą pensję. Miałem dokładnie 30 lat.

W III tomie wspomnianego opracowania LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI, na stronie 134, natrafiłem na relację o tym, co w Sierpniu 80 wydarzyło się właśnie w PLO.
Wydarzenia te opisał Zenon Nowicki, ówczesny wiceprzewodniczący Rady Zakładowej komunistycznych związków zawodowych (Związek Zawodowy Marynarzy i Portowców), zrzeszonych w niesławnej CRZZ – Centralnej Radzie Związków Zawodowych, na której czele zawsze stali najbardziej zaufani komunisci, jak Ignacy Loga-Sowiński, Władysław Kruczek, a w sierpniu 1980 – Jan Szydlak.
Pamiętam Zenka dość dobrze. Był miłym człowiekiem (działacze komuny często byli bardzo mili). Jednakże, to, co napisał, a FPIH umieścił na stronach swojego opracowania nie całkowicie odpowiada prawdzie. Może to już wiek? Może pamięć płata figle?
Jednakże logika i zdrowy rozsądek mówią, że działacz, bądź co bądź, komunistycznego aparatu władzy, nie mógł wywołać strajku w przedsiębiorstwie i stanąć na jego czele. Prawda, Nowicki był aktywny podczas strajku, był jego częścią. Lecz, czy w dobrej wierze? Teraz po latach, gdy poznałem ogrom nasycenia agenturą Polskich Linii Oceanicznych ( dokładnie to wszystkich form żeglugowych) mam poważne wątpliwości.

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Otóż dlatego, że to ja wywołałem strajk w centrali PLO. A, co bardzo chciałbym podkreslić – strajk załóg pływających, rozproszonych po całym świecie. Chyba własnie o to chodziło, a nie o strajk urzędników z biur centrali i zakładów liniowych.
Zanim przystąpiliśmy do strajku, to już w lądowej części PLO, w Zakładzie Transportu Samochodowego i w Zakładzie Kontenerowym, strajk trwał na dobre, a na jego czele stał Janek Kos.

Wraz z moim sąsiadem i dobrym kolegą, niestety przedwcześnie zmarłym Leszkiem Ryterskim, którego właśnie późniejsze internowanie w Strzebielinku i kolejne represje doprowadziły do choroby, a który w PLO był Głównym Specjalistą do spraw korozji, byliśmy mocno sfrustrowani, bo już tak zwana ulica zaczęła wytykać palcami marynarzy, którzy jeszce w strajku nie byli, a plowską centralę nazywać zatoką czerwonych świń.
Tymczasem sprawa nie była taka prosta. Żeby zorganizować strajk trzeba mieć do tego legitymację załogi. Nie można ot, tak sobie, jak to opisuje Zenon Nowicki.
W zakładach pracy lądowych, fabrykach, sprawa jest prostsza. Zwołuje się wiec i załoga w jedną chwilę decyduje o strajku. Inna sprawa z marynarzami. Oni są na swoich statkach na całym świecie. Jedni właśnie płyną, a inni stoją w portach. A jak statek stoi w porcie, to radiostacja nie działa. Absolutnie nie ma z tymi ludźmi łączności.
Pamiętajmy, że to nie czasy dzisiejsze. Nie było telefonii komórkowej i nie było jeszcze powszechnej telefonii satelitarnej. Dla nas istniało bardzo siermiężne Gdynia Radio i łączność głosowa i alfabetem Morse'a. Dalekopisy dopiero się zaczynały i nie wszyscy je mieli.
W takich warunkach zaczęliśmy zbierać oświadczenia załóg i decyzje przystąpienia do strajku kolejnych statków. W centrali na 10 Lutego był pokoik z radiostacją, gdzie dyżurny radiooficer, który był na dejmance, starał się utrzymywać łączność z flotą. I to do niego spływały meldunki ze statków.

Na szczęście, gdy nadeszła właściwa pora, mieliśmy tych decyzji ze statków na tyle dużo, by poczuć, że mamy legitymację występować w imieniu załogi pływającej.

I oto nadszedł dzień, w którym, jak to opisuje Zenon Nowicki, związki zawodowe PLO zwołały zebranie w stołówce centrali.
Zgromadziła się dobra setka pracowników. Na więcej nie było miejsca.
Zebranie rozpoczął długą i nudną przemową przewodniczący Rady Zakładowej ZZ. Po dobrej chwili, gdy zniecierpliwieni marynarze zaczynali się już szykować do wyjścia, zorienowałem się, że to rozwlekłe gadanie miało jeden cel – spacyfikować nastroje i nie dopuścić do przystąpienia do strajku. Czyli zupełnie odwrotnie niż mówi wiceprzewodniczący Nowicki.
Brutalnie wówczas przerwałem potok słów i oświadczyłem, że ludzie przyszli tutaj nie na kolejne, jałowe posiedzenie związków, tylko na wiec celem przystąpienia do strajku. Zaprezentowałem także telegramy ze statków, gdzie marynarze domagają się wzięcia udziału w strajkach i dają nam upoważnienie.

I tak rozpoczął się strajk w centrali i załogach pływających PLO.
Dostałem natychmiastowe wsparcie od obecnego na sali przywódcy strajkujących pracowników lądowych, Janka Kosa, a także od emerytowanego już (niestety) kapitana Józefa Kubickiego. Atmosfera uległa zmianie.

Jan Kos, już doświadczony we właściwej organizacji strajku, wziął sprawy w swoje ręce i przedstawił dwa zadania do natychmiastowego wykonania.
Bodajże Jurek Zając, prawnik z kancelarii, powiadomił dyrekcję o przystąpieniu załogi PLO od strajku solidarnościowego i poprosił o udostępnienie możliwości do działania (dyrektor oddał Komitetowi Strajkowemu tzw. małą salę konferencyjną).
Tymczasem Kos zorganizował transport i wyłoniliśmy delegację, która miała udać się do Gdańska, do stoczni i poinformować Międzyzakładowy Komitet Strajkowy o przystąpieniu do akcji strajkowej.
Z emocji i zamieszania niezbyt dokładnie pamiętam, wszystkich, którzy pojechali do Gdańska do słynnej Sali, ale niewątpliwie był to Janek Kos, jako przewodnik, który wielokrotnie odbywał tą trasę, Magda Czerwonka, pracownica Zakładu Amerykańskiego PLO, która zorganizowała bukiet kwiatów, młody marynarz, o zapomnianym nazwisku, Zenek Nowicki i ja.
W drodze do Gdańska byliśmy parokrotnie zatrzymywani przez milicję, ale czynili to bez specjalnego entuzjazmu. Przy samej stoczni Janek doprowadził nas do bocznego wejścia, przez które mogliśmy się spokojnie przedostać na teren zakładu, a potem przejść do sali BHP.

Dlaczego ja tu wymieniam wszystkie te nazwiska? Uważam, że prawda historyczna tego wymaga. Ludziom się to należy. I historykom też.
A jeżeli coś pokręciłem, albo zapomniałem, to mogą oni wspomóc w odtworzeniu konkretnych faktów.

W sali BHP, teraz w miejscu historycznym, wrzało jak w ulu. Wydaje mi się, że było tam w sumie kilkaset osób. Ciepło, atmosfera ciężka, hałas i dym tytoniowy, bo wówczas wszyscy swobodnie palili. I to jeden po drugim papierosie.
Wydaje mi się, że to ja poinformowałem zgromadzonych przez mikrofon o przystąpieniu Polskich Linii Oceanicznych do strajku solidarnościowego. Zenon Nowicki twierdzi, że to on. Może... Ktoś z naszych, co pamięta powinien rozstrzygnąć. To już 36 lat temu i ja też juz swoje lata mam.
Pamiętam tylko, że po krótkim oświadczeniu rozległy się oklaski, a z sali ktoś krzyknął – wreszcie!

Na sali spotkaliśmy także wysokiego, młodego chłopaka, jak się okazało, również marynarza PLO, a konkretnie asystenta maszynowego, Jacka Jaruchowskiego. Nie przypominam sobie kogo on reprezentował i jak się tam znalazł. Może z grupą Janka Kosa? Nie wiem.

Tak wyglądał dzień rozpoczęcia strajku w PLO. Tak, jak to pamiętam.

*****

A potem rozpoczęła się żmudna praca, nieustanne narady, ustalenia i organizacja pracy i działań.
Przewodniczyłem paru takim zgromadzeniom.
Coraz więcej ludzi zaczęło się pojawiać i zgłaszać chęć pracy w Komitecie Strajkowym.
Pamiętam paru, którzy utkwili w pamięci. Oprócz uprzednio wymienionych byli to: pierwszy oficer Bolek Hutyra, będący na kursie kapitanów, Jacek Cegielski (mąż śp. Franciszki, pierwszej prezydent Gdyni). Wspomnainy Jacek Jaruchowski też pracował teraz z nami.

Długo miejsca nie zagrzałem. Głównie dlatego, że nie miałem charakteru do wielogodzinnych nasiadówek i wykłócanie się z dyrekcją o sprzęt, o pomieszczenia, o czas pracy i te wszystkie trywialne codzienności.
Lecz zwinąłem żagle również dlatego, że w komitecie strajkowym zaczęli pojawiać się ludzie dziwni. Czasami nawiedzeni, czasami frustraci. Lecz najgorsze to przecieki ze służb (byli tacy zaufani, którzy dzieli się wiedzą i ostrzegali), którymi PLO była nasączona. Informowano nas kilku, że coraz więcej naszych współpracowników to właśnie oddelegowani do trzymania ręki na pulsie współpracownicy bezpieczeństwa. Parę nazwisk mnie zaskoczyło, lecz inne nie.

Wróciłem na morze...
Gdy nastał stan wojenny, armator prawie rok nie pozwalał mi pływać. Cienko było w domu. Wreszcie dostałem zaokrętowanie na m/s Zabrze, drobnicowiec udający się do Stanów Zjednoczonych, obszar Zatoki Meksykańskiej. To był wyraźny paszport w jedną stronę. USA przyjmowało wówczas wszystkich z Polski, bez wizy i bez gadania. W czasie mojego rejsu azyl wybrało siedmiu marynarzy i oficerów. Ja nie miałem zamiaru uciekać. Wróciłem. I już do końca zostałem marynarzem.

******

Teraz, po 36 latach, mam znacznie większą wiedzę, niż w Sierpniu 80. Wiem więcej o ludziach i uczestnikach tamtych zdarzeń. Nie jest to niestety wiedza pozytywna.
To przykro dowiadywać się ilu kolegów, tak lgnących wtedy do Solidarności, było podstawionych i wykonywali oni po prostu polecone zadania.
Te wątpliwości są tak duże, że zastanawiam się, czy ja sam nie byłem prowadzony i podpuszczany, żeby własnie tak wówczas postępować.
Jeżeli tylu ludzi we władzach Solidarności okazało się zdrajcami, to może cały proces organizacji tego "spontanicznego" ruchu był działaniem zorganizowanym i dobrze przygotowanym.
Wątpię, czy się kiedyś dowiemy i pozbędziemy się niepewności.

 

czwartek, 11 sierpnia 2016

Czy musiało zginąć 22 niewinnych Gdańszczan?


 
     - Słuchaj, przecież możemy się tam po prostu włamać i zabrać, co potrzeba.
     - Głupi jesteś? To nie żaden ćwok. To fachowiec od nas. Pułkownik. Ma na pewno wszystko zabezpieczone. Antywłam, stalowe drzwi, alarmy i chuj wie co jeszcze. Cicho zrobić się tego nie da. Chcesz wysłać ekipę z młotami, wiertarkami i łomami? Dwie godziny nie wystarczą na wejście, a na karku będziemy mieli wszystkich lokatorów. No i tego buca i pewnie też telewizję i kamery. Jak sobie wyobrażasz wyjaśnienie? Musimy to zrobić sposobem.
     - Masz jakiś pomysł?
     - Mam. Prosty i skuteczny. Patrz, zrobimy tak, że w tym domu zacznie się ulatniać gaz. A gaz śmierdzi. Nie minie godzina, no... może dwie, a gazownia zostanie zasypana telefonami od obywateli, że coś jest nie tak z gazem i w całym domu śmierdzi. Wtedy my pokierujemy akcją. Policja, straż pożarna, pogotowie gazowe nie muszą cokolwiek wiedzieć. Mają działać rutynowo, a z centrali dostaną rozkaz ewakuacji całego budynku i zabezpieczenia instalacji.
Gdy już będzie pusto i bezpiecznie, to ich wtedy wszystkich wyjebiemy i jako specjalna jednostka, na przykład saperska, czy jeszcze jakaś, wejdziemy i na spokojnie otworzymy mieszkanie w pustej chałupie i zabierzemy wszystko, co chce szef. Te papiery i teczki. Tu i ówdzie narobimy bałaganu, polejemy pianą, coś rozwalimy, tak, że nikt niczego się nie domyśli.
A na parterze mieszka taki jeden dziwak, skłócony ze wszystkimi sąsiadami. U niego rozpieprzymy może rury, może kuchenkę, weźmiemy go w kajdany i oświadczymy, że bandzior chciał wieżowiec wysadzić w powietrze.
Tak, że będzie winny zamieszania, bałaganu i gazowego smrodu, a my spokojnie dostarczymy kwity do centrali.

********

 Pogoda w tą kwietniową niedzielę Wielkiej Nocy była paskudna. W jedenastopiętrowym bloku mieszkalnym przy Alei Wojska Polskiego, (alei nomen omen równoległej do ulicy Polanki, gdzie niedaleko ma swój dom były prezydent Lech Wałęsa) stojącym samotnie pośród starej niskiej zabudowy, prawie na przeciwko Zajezdni tramwajowej Wrzeszcz, już po północy nie paliły się żadne światła w oknach.
Jak to mamy w zwyczaju, część ludzi rozjechała się po Polsce do rodzin na święta, a reszta spała spokojnie, w tym znaczna część opita i obżarta.
Na ulicach nie widać było nawet psa z kulawą nogą.
Pod blok cicho podjechała stara, zardzewiała Nyska, którą często używano w mających nie rzucać się w oczy operacjach. Wysiadło z niej dwóch mężczyzn, w klasycznych monterskich drelichach, ze skórzanymi torbami na narzędzia.
Ich zadanie było proste i nieskomplikowane. Zejść do piwnicy, odszukać instalację gazową wg. planów budynku i doprowadzić do ulatniania się gazu. Robota prosta, bo ne trzeba rozkręcać rur, czy robić jakiś uszkodzeń. Wystarczyło tylko w najniższym miejscu rur gazowych odkręcić kurki odwadniaczy, którymi okresowo spuszczano wodę, jaka gromadziła się zazwyczaj w instalacji.
Otworzyli więc rury gazowe. Gaz z sykiem zaczął wypełniać piwniczne pomieszczenia, a po chwili zaczął przenikać do wyżej położonych mieszkań.
Tak samo, po cichu, jak weszli, po cichu opuścili budynek i odjechali.
Wystarczyło teraz tylko cierpliwie oczekiwać.
Centrala była w pełnej gotowości. Gotowa była też grupa włamaniowa, która miała wejść do mieszkania w ewakuowanym bloku, zabrać papiery i wynieść się po narobieniu maskującego bałaganu.

********

Coś jednak poszło nie tak.
Nikt z mieszkańców nie zgłaszał zagrożenia gazowego. Nie podjeżdżało na sygnałach pogotowie gazowe, potem Straż Pożarna i Policja.
Natomiast w ten wielkanocny poniedziałek, 17-tego kwietnia 1995 roku, o godzinie 5:50 rano, budynkiem targnął potężny wstrząs. Mieszkańcy, którzy przeżyli, myśleli, że to trzęsienie ziemi.
Parter i pierwsze piętro bloku zniknęły, wgniecione w ziemię. A cała reszta obniżyła się o dwa piętra, wykrzywiając przy tym cała konstrukcję tak, że już nawet drzwi, czy okien nie dało się otworzyć.
Można powiedzieć, że akcja ratunkowa rozpoczęła się błyskawicznie. Komenda policji i straż pożarna juz po trzech minutach po wybuchu dowiedziały się o tragedii.
Budynek był w tragicznym stanie, stwarzał niebezpieczeństwo budowlane i nie nadawał się do dalszego zamieszkania.
W trakcie inspekcji uszkodzeń, tajna ekipa weszła do docelowego mieszkania i zgarnęła materiały, które były celem całej akcji.
Akcji niestety tragicznej, bo w wyniku eksplozji zginęły aż 22 osoby (w tym jedna zmarła w szoku w drodze do szpitala) Trudno tu mówić o szczęściu, lecz dom ten zamieszkiwało 77 rodzin i gdyby nie okres świąteczny, liczba zabitych mogłaby być znacznie większa.
Tajemniczego dramatyzmu dodaje fakt, że komisja powołanych ad hoc ekspertów uznała, że stan budynku jest tak zły, że musi być on natychmiast całkowicie wyburzony, aby nie stwarzać dalszych zagrożeń. I to mimo, że w momencie takiej decyzji, było jeszcze ciągle zaginionych 17 mieszkańców, znajdujących się prawdopodobnie w zdewastowanym domu. Czyli, jeśli ktokolwiek jeszcze by żył, to miał być pogrzebany żywcem.
Tak też uczyniono i następnego dnia, 18 kwietnia, trzy wojskowe ekipy saperskie zdetonowały ładunki wybuchowe, zamieniając uszkodzony dom w kupę gruzów.

A tymczasem zleceniodawcy akcji otrzymali poszukiwane materiały, czyli zadanie zostało wykonane, tylko... niestety, poniesiono nieprzewidywane koszty – 22 życia ludzkie oraz budynek – miejsce zamieszkania 77 rodzin,
Całość zdarzenia miała pozostać najtajniejszą tajemnicą. Lecz, jak to bywa, już wkrótce mieszkańcy Trójmiasta zaczęli powątpiewać w oficjalne doniesienia, jakoby sabotażu dokonał niezrównoważony lokator z parteru, aby zemścić się na sąsiadach, Sam zresztą zginął w wybuchu, więc nie mógł, na szczęście dla władz, komentować.
Potem była jeszcze puszczana w obieg bzdurna informacja o tym, że to pijani złomiarze rozebrali instalację gazową. Jak mogą kraść miedziane kable pod napięciem, to czemu nie gazowe rury?

Ludzie jednak wiedzieli swoje. Tylko nie było dowodów. Oraz nikt nie miał ochoty na uczciwe śledztwo...

********

Suche fakty.

Przypominam, że w dniu tragedii, prezydentem RP ciągle był jeszcze Lech Wałęsa. Lecz jego czas już się kończył, bo za pół roku miały być kolejne wybory. Więc trzeba było przed opuszczeniem gabinetu pozamiatać.
A zamiatanie w wykonaniu Wałęsy wyglądało w ten sposób, że zbierał on i niszczył wszystkie materiały obciążające jego dwuznaczną przeszłość.
Powszechnie jest wiadomo, że po obaleniu rządu Jana Olszewskiego, Wałęsa uzyskał dostęp do tajnych akt Służby Bezpieczeństwa. Dwukrotnie wypożyczał teczki TW Bolka (czyli swoje) i za każdym razem zwracał je bez najważniejszych dokumentów. Dzisiaj historycy IPN twierdzą, że Wałęsa będąc prezydentem, usunął 200 kart z akt SB o swojej działalności jako tajny współpracownik (TW). Zresztą sam Wałęsa powiedział, że jakieś tam dokumenty zniszczył, ale akt Bolka nigdy nie widział (w wywiadzie z Agnieszką Kublik z GW).

W 1990 roku szefem gdańskiej delegatury UOP (Urząd Ochrony Państwa) został podpułkownik Adam Hodysz. To człowiek, który w latach osiemdziesiątych tajnie współpracował z ludźmi Solidarności (głównie Aleksander Hall). W 1984 po złożeniu rezygnacji, Kiszczak i Jaruzelski wsadzili go do więzienia. Sąd Najwyższy skazał go na 8 lat. W 1990 został zrehabilitowany i objął gdańską placówkę.
Wiadomo było, że ppłk Hodysz w 1992 r. dostarczył akta Bolka Antoniemu Macierewiczowi. Za co zresztą, parę miesięcy później, szef UOP Milczanowski, wywalił go ze służby na zbity pysk.

Lech Wałęsa nigdy do końca nie był pewny, czy ppłk. Hodysz nie posiada jeszcze więcej materiałów jego obciążających. Musiał to więc sprawdzić.

Podpułkownik Adam Hodysz, już w stanie spoczynku, w kwietniu 1995 roku mieszkał w Gdańsku Wrzeszczu, na Alei Wojska Polskiego 39.
W budynku, w którym o piątej pięćdziesiąt rano siedemnastego kwietnia 1995 roku tragicznie wybuchł gaz, zabijając 22 osoby. Pułkownika nie było wtedy w domu.
Do dzisiaj nie udziela wywiadu i nie chce mówić o tragicznych wydarzeniach.
Gdy prof. Cenckiewicz prosił go o ustosunkowanie się do kwietniowej tragedii, odparł:
     - ''nie chcę mówić o Wałęsie, bo przez niego ledwie życia nie straciłem".


No dobrze, czemu dzisiaj wspominamy, tą tragiczną katastrofę z przed ponad dwudziestu lat?
Otóż profesor Cenckiewicz w archiwach IPN znalazł dokumenty pisane przez  Zbigniewa Grzegorowskiego – "najbardziej zaufanego UBeka Wałęsy", gdzie pisze on o:
     - ''znalezisku akta dot. Sprawy Obiektowej ''Jesień 70'' [dokumenty z archiwum byłej SB - red.] w mieszkaniu Hodysza […] w czasie tragedii bloku przy ulicy Wojska Polskiego''. Dodaje też, że ''UOP miał te informacje od swojego agenta''.

Jest to wiadomość, szokująca, bo stawiamy sobie pytane, czy Lech Wałęsa ma na rękach krew niewinnych ofiar.

Osobiście nie sądzę. Najpewniej, w swoim stylu, krzyknął: - Zróbcie coś z tym!
A usłużni UBecy, którzy stale z nim wspólpracowali, tak, jak dawniej prowadzili TW Bolka, już sami wiedzieli, że muszą wymyślić sposób, by przeszukać mieszkanie podpułkownika Hodysza i zdobyć wszystkie papiery jakie ten posiada.

Zrobili to, jak zazwyczaj, nieudolnie i po partacku, grzebiąc w gruzach zawalonego, jedenastopiętrowego budynku, 22 nieinne istoty ludzkie.

A co tam... Ich mistrzowie, ruskie FSB nie takie budynki wysadzało w powietrze.



PS – To, co jest w trzech pierwszych rozdziałach tego tekstu, to wymyslona przeze mnie fikcja pomieszana z autentycznymi faktami. Czy wielce prawdopodobna, czy nieprawdopodobna – nie wiem. Ale tak właśnie mi się w głowie ułożyło.
.

[ http://historia.wp.pl/title,Prof-Slawomir-Cenckiewicz-za-eksplozja-gazu-17-kwietnia-1995-r-mogl-stac-UOP,wid,18459417,wiadomosc.html?ticaid=117859  ]
[ https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybuch_gazu_w_Gda%C5%84sku_(1995) ]
[ http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/578023,nasz-dom-sie-skurczyl-o-wybuchu-wiezowca-przy-al-wojska-polskiego,id,t.html ]
[ https://pl.wikipedia.org/wiki/Adam_Hodysz ]
[ https://www.youtube.com/watch?v=qM4l7HX6buU ]

.