Rok 1995. Dwadzieścia lat temu. To ważne w tym wypadku, bo na morzach nie było jeszcze tego całego przekleństwa z piratami, więc i nie było tych specjalnych procedur, "bezpiecznych" pomieszczeń, drutu kolczastego na burtach, metod postępowania w przypadku ataku. Było po prostu normalnie.
Trochę podwyższony alert był w cieśninie Malacca, najdłuższej cieśninie na świecie, jak również chyba najruchliwszym punkcie żeglugowym, podobnie, jak Kanał La Manche. Cieśnina ta oddziela Sumatrę od Singapuru i sprytni Indonezyjczycy łączą dwie łodzie cienką linką, odpływają na jakiś kilometr od siebie na torze żeglugowym. Jak idący statek zahaczy o linkę, to złapane łodzie zbliżają się do siebie i wkrótce spokojnie płyną za rufą tak "złapanego" statku. Wystarczy teraz linę tylko skrócić by znaleźć się przy burcie i cicho, używając innej linki z hakiem wejść na pokład niczego nie spodziewającej się jednostki.
Dlatego w Malacce zwyczajowo czujność zawsze była wzmożona i dodatkowe oczy wypatrywały tandemy małych łódek.
......................
M/T Gas Al Mutlaa, kuwejcki tankowiec do przewozu skroplonego gazu LPG w temperaturze minus czterdzieści stopni, wielki, jak piłkarskie boisko, załadował gaz w Katarze, aby go z Zatoki Perskiej przewieźć do portu Santos w Brazylii.
Miła i spokojna podróż dookoła afrykańskiego Przylądka Dobrej Nadziei z rzutem oka na Kapsztad.
Teraz dopiero, po dwudziestu latach i miotaniu się przez ostatnie piętnastolecie na różnych offshorach i stoczniach, potrafię docenić uroki długiej podróży oceanicznej. Dosyć monotonnej, ale wyjątkowo uspokajającej i raczej bezstresowej. Taka podróż to prawie miesiąc na morzu. A potem autem poprzez góry z Santosu do Sao Paulo i myk, samolotem do domu.
Była nas na pokładzie prawie trzydziestka: trzech Europejczyków; kapitan i starszy mechanik Anglicy, oraz specjalista od wszystkiego, czyli ja. Pozostali oficerowie i mechanicy to Kuwejtczycy, a szeregowa załoga – Filipińczycy.
W 95-tym, pięć lat po Pustynnej Burzy, gdy Kuwejtowi w obliczu szturmu Saddama rura zmiękła i rozpaczliwie szukali pomocy w Europie i USA, ponownie arabska duma wybitnie się podreperowała i już na Europejczyków nie patrzyli zbyt życzliwym okiem.
Młodzi kuwejccy oficerowie, nie dość, że niezbyt dobrze wykształceni i , bogaci z domu, pływający tylko po to, by zdobyć patent morski w drodze do dalszej kariery, byli aroganccy i nie za sumienni w swoich obowiązkach. Cały czas trzeba było mieć na nich oko. Na szczęście było to rekompensowane Filipińczykami, najlepszymi marynarzami na świecie.
Kłopotów specjalnych w podróży nie było. Między Afryką i Madagaskarem złapała nas dosyć przykra martwa fala, pamiątka po niedawnym sztormie.
Żegnając Ocean Indyjski i Afrykę wpłynęliśmy na Atlantyk, zmieniając wreszcie kurs na północno – zachodni.
Już na parę dni przed dopłynięciem rozdzwoniły się telefony i lawinowo przychodziły faksy, głównie z instrukcjami odnośnie pobytu w porcie i rozładunku. Normalna biurokracja...
Petera, kapitana, właściwie nie Anglika, tylko Szkota, niepokoiły listy od miejscowego agenta w Santosie, w których ten domagał się szeregu nietypowych informacji. Szlag go autentycznie trafił, gdy Brazylijczyk zażądał od niego podania jego prywatnego konta bankowego, bo, jak pisał, kapitan osobiście odpowiada za ewentualne szkody podczas pobytu statku w porcie.
To oczywiście wierutna bzdura, bo na takich właśnie szkodach pasą się rozliczne towarzystwa ubezpieczeniowe i nikomu do prywatnych kont załogi nic do tego.
Z Londynu jednakże dostaliśmy ostrzeżenie, że reda, gdzie zwyczajowo przez parę dni przetrzymywane są statki przed rozładunkiem jest niezbyt bezpieczna.
Przybyliśmy na redę Santosu. Choć właściwie nie za bardzo. Peter zdecydował, że zgłosimy przybycie, ale nie będziemy rzucać kotwicy na redzie, tylko spokojnie sobie dryfować poza linią horyzontu.
Osobiście podejrzewałem, że chciał on bardziej, niż ewentualnej napaści, uniknąć łodzi pełnych atrakcyjnych mulatek. Jak wiadomo, Filipińczycy to psy na kobiety. Po jednym wieczorze statek byłby pełen dziewczyn, balangi, śmiechu i chichotów.
No więc tak sobie dryfowaliśmy, aż na trzeci, czy czwarty wieczór dostaliśmy z kapitanatu portu słynne "pilot na burcie" o 20:00 LT i zacumowanie w wewnętrznym terminalu gazowym koło północy.
Poszedłem się pakować, przed dyżurem (gdy pilot na burcie, moje miejsce jest w maszynowni w Centrali Manewrowo – Kontrolnej). Jutro lecę do domu.
............................
Zacumowaliśmy spokojnie i bez kłopotów. Terminal gazowy to nieduża wyspa ze sprzętem wyładowczym, połączona z lądem tylko kładką.
Poszedłem spać.
Obudziłem się gdzieś około piątej. Był już przedświt i powoli się rozjaśniało.
Ubrałem się i, jeszcze przed kąpielą, postanowiłem skoczyć na mostek, gdzie zawsze mieli świeżą i dobrą kawę.
Wachtę pełnił Jusuf, wymuskany młody Kuwejtczyk, który nawet jeansy miał od Armaniego. Niezbyt rozgarnięty wesołek. Lecz w sumie sympatyczny dzieciak.
Zrobiłem sobie kawę z tyłu mostku i przeszedłem do przodu. Natychmiast wyczułem, że coś jest chyba nie tak. Jusuf i marynarz wachtowy mieli lornetki przyklejone do twarzy i wypatrywali czegoś na pokładzie.
- Co jest Jusuf? – spytałem zaciekawiony.
- Chyba jesteśmy zaatakowani. – Odparł Kuwejtczyk i zaśmiał się nerwowo.
Wziąłem lornetkę od marynarza i przeczesałem pokład. W połowie dość pustej przestrzeni pokładowej znajdują się pomieszczenia kompresorów, tworząc tak zwany deck house.
Z prawej burty, tuż przy trapie, było widać oświetloną światłem reflektora z terminalu, sylwetkę skulonego człowieka z czymś wyglądającym wyraźnie na pistolet w ręku. Nie było wątpliwości, że na burcie znajdują się złoczyńcy. Policja tak się nie zachowuje.
- Czemu nie alarmujesz ?! – Spytałem się oficera, bądź, co bądź, na wachcie.
- Aaa... jeszcze nie zdążyłem – odpowiedział, a ja widziałem, że wcale mu to nie przyszło do głowy. A ludzie przecież spali i byli całkowicie nieostrzeżeni i bezbronni, jak im rabusie zaczną plądrować kabiny.
Podniosłem zabezpieczenie i nacisnąłem czerwony przycisk General Alarm. Natychmiast zaczął się łomot. Rozdzwoniły się wszystkie dzwonki i zawyły syreny. Prawie rozmawiać nie można w takim hałasie.
Chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do kapitana. Zajęte. Spróbowałem jeszcze raz i jeszcze raz. Ciągle zajęte.
Zdecydowałem się pójść osobiście do pomieszczeń kapitana pokład niżej.
Peter siedział w biurze za biurkiem, jeszcze w pidżamie, z paniką w oczach, a nad nim stał wąsaty grubas z wielkim coltem wycelowanym w jego głowę. Też spanikowany, z obłędem w oczach. Kapitan wydzwaniał gdzieś intensywnie. Jak się później okazało, dzwonił na mostek, dlatego nie mogliśmy się z nim połączyć.
- Wyłączcie ten pieprzony alarm, bo kutas mnie zabije! – Ryknął do mnie z wyraźną desperacją.
- Jusuf, wyłącz alarm, polecenie kapitana. Bandziory już tu są. – Wyszeptałem do krótkofalówki.
Cisza, która nastała po alarmie, dzwoniła w uszach.
Rozejrzałem się po biurze. Totalny bałagan. A kapitański sejf szeroko otwarty i jego zawartość rozsypana na podłodze. Jezus Maryja! Nasze paszporty! W tym mój, a ja za parę godzin mam lecieć do domu!
- Dawaj resztę forsy! – Ryknął spocony grubas.
Pieniądze w takich sytuacjach są mało ważne, więc Peter zdjął plastikową mapę, którą miał rozpostartą na blacie biurka i odkrył kupki dolarów, przygotowane na różne rzeczy, jak dla dostawcy żywności, czy na bieżące wypłaty dla ludzi.
Muszę tu wtrącić to, czego dowiedziałem się post factum. Kapitan miał na statku czterdzieści tysięcy dolarów, dostarczone od armatora na pokrycie bieżących wydatków. Zazwyczaj coś koło tego wożą kapitanowie w sejfie, oczywiście w zależności od długości podróży i przewidywanych wydatków.
Sumę posiadanych pieniędzy kapitan zgłasza władzom portowym jeszcze przed zawinięciem. A pozostali członkowie załogi wypełniają deklarację celną, gdzie podają ile mają pieniędzy, ile alkoholu i papierosów, oraz wszystkie wartościowe posiadane przedmioty.
Gruby gangster z coltem w kabinie kapitana dokładnie wiedział ile statek ma forsy. Gdy zmusił do otwarcia sejfu, wewnątrz znalazł tylko trzydzieści tysięcy. I wpadł we wściekłość, że ktoś tutaj chce go orżnąć na dziesięć tysięcy. A na dodatek ja właśnie w tym momencie uruchomiłem alarm. Grubas niemalże wyskoczył z portek.
W końcu jednak zdobył brakującą resztę kapitańskich pieniędzy.
W tym czasie, na niższych pokładach załoga posłusznie stała na korytarzach z rękami podniesionymi do góry, a pilnowało ich dwóch brazylijskich zbirów, również z ponurymi giwerami. Jakikolwiek opór nie miał najmniejszego sensu, bo widać, że bandziory nastawieni są na zdobycze materialne.
Ukryty w kącie połączyłem się z mostkiem i razem zaczęliśmy wywoływać władze portowe, policję, straż i agenta. Zero odpowiedzi. W eterze martwa cisza.
Jak i kiedy bandziory zmyły się ze statku, nie całkiem wiadomo. W zamieszaniu i tym zamrożeniu z rękoma u góry mogli to zrobić w każdym momencie.
Odkryliśmy, że przypłynęli oni gumową, cichą łódką do terminalu. Byli więc piratami. Było ich prawdopodobnie czterech. Obezwładnili marynarza i weszli na pokład po trapie. Kazali się prowadzić prosto do kapitana. Dokładnie wiedzieli (skąd?) ile pieniędzy jest na statku.
Nagły alarm bardzo ich zdenerwował i dlatego najprawdopodobniej zrezygnowali z łupienia kabin załogowych. I to był wielki plus tego alarmu.
Filipińczycy swoje zarobki dostawali co miesiąc od kapitana w gotówce. A ich kontrakty były od 9 do 12 miesięcy. Mieli więc zgromadzone całkiem niemałe sumy pieniędzy. Gdyby bandyci zeszli na niższe pokłady, gdzie mieszkali marynarze, to rozpoczęła by się okrutna walka. To biedni ludzie i od ich zarobionych pieniędzy zależy dobrobyt bardzo licznych rodzin. A do tego to dzielni ludzie. Tak łatwo nie oddaliby swoich ciężko zarobionych dolarów.
Kto wie, jak to by się wtedy skończyło.
Piraci odpłynęli tą samą drogą, jak przypłynęli. Gdy tylko zniknęli za zakrętem, radiotelefony zapełniły się głosami. Nagle wszyscy – policja, straż, władze portowe zaczęły odpowiadać na nasz alert. Jak by ktoś odsłonił kurtynę i odblokował ciszę radiową. Ciekawa sytuacja...
Wróciłem do kapitana. Szkot siedział za biurkiem i przeklinał. Forsa go tak nie martwiła, ale łachudry zabrały jego skórzaną kurtkę i ulubione okulary przeciwsłoneczne. Ja natomiast w stosie papierów odszukałem mój paszport i pozostałe dokumenty. Na szczęście wszystko było. Mogłem jechać do domu.
Oprócz kapitana, bandziory obrobiły mieszkającego tuż obok starszego mechanika, zabierając mu właściwie duperele, i złupiły nieszczęsnego, mojego zmiennika, który tą jedną noc przed moim wyjazdem spędzał w kabinie armatorskiej, obok kapitana. Biedak był poszkodowany najbardziej, bo się nie rozpakował po przyjeździe i zbiry zabrały całe jego bagaże. Tak, że goły i wesoły został tylko w gaciach, w których spał.
Przypominam ten epizod w związku z napadem na polski statek u wybrzeży Nigerii. Wydawałoby się, że Brazylia stoi cywilizacyjnie znacznie wyżej od upadłych krajów afrykańskich, ale korupcja, dokładnie oznaczająca zepsucie, jest taka sama na całym świecie.
Skąd napastnicy wiedzieli dokładnie ile pieniędzy ma kapitan?
Dlaczego w czasie napadu nie można było się połączyć z żadnymi służbami, w tym z policją?
Czwarty dzień od porwania piątki Polaków na afrykańskich wodach. Ciągle cisza. Autentycznie modlę się, żeby faktycznie byli porwani i rozpoczęły się negocjacje. Łatwo domyślić się dlaczego.
Afryka Zachodnia to piekło i dżungla. W latach siedemdziesiątych liniowiec PLO m/s Jelenia Góra trzykrotnie wracał bez kapitanów, którzy zaginęli w tajemniczych okolicznościach. Potem odkryto na statku gang, który współpracował z Nigeryjczykami.
Ja również mój ostatni port dalekomorski zaliczyłem w Pointe Noir w Kongo. Po masakrycznym powrocie do domu zdecydowałem zrezygnować z pływania. Jeszcze nie ze statków, ale ze szlajania się po świecie.
Tak więc opowiadam tutaj, że parę razy miałem wycelowaną odbezpieczoną broń w głowę. W panikę nie wpadałem, ale dziwny dreszcz przebiegał po plecach, a myśli stawały się puste i nieprzyjemne.
Bandziorstwo jest wszędzie, lecz człowiek narażony jest bardziej na obcym terenie. Chyba, że sam prosi się o nieszczęście, jak ta młoda dziewczyna spacerująca sama nad ranem z Sopotu do Jelitkowa.
Teraz, po tylu latach mogę to opowiedzieć, jako anegdotę, ale wówczas w Santosie nie było za bardzo do śmiechu. Chociaż mieliśmy dużo szczęścia.
Ps. Do domu też doleciałem szczęśliwie. Mojemu zmiennikowi ubezpieczenie wypłaciło odszkodowanie, a za zaliczkę kupił sobie spodnie koszule, buty i bieliznę. Chief machnął ręką na straty, a kapitan, jak mi mówiono, chyba nigdy nie przebolał swojej kurtki i okularów.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz