W kwestii łażenia po drzewach mieliśmy absolutnego pierdolca. Nie było w okolicy solidnego klonu, lipy, czy kasztanowca, który nie byłby spenetrowany po sam czubek. Iglaki odpadały. Świerki, czy jodły z przyczyn oczywistych – goły pień i wątłe gałęzie. Nic ciekawego. Natomiast nadmorskie sosny, raz, że nie za duże, to poza tym strasznie brudziły żywicą, która nie dawała się wyczyścić, co zazwyczaj kończyło się na przeraźliwym krzyku mamy: - Tomasz! On znowu łaził po drzewach!!!
Bo oczywiście – wspinanie się na drzewa było surowo wzbronione przez rodziców i nie tylko. Dojrzali przechodnie często, jak wypatrzyli nas u góry w gałęziach też na nas wrzeszczeli, ale my stroiliśmy do nich małpie miny, bo wiedzieliśmy z doświadczenia, że nie wejdą za nami na drzewo, a stanie na dole i pilnowanie, znudzi się im szybciej niż nam.
Choć nie zawsze z tymi dorosłymi było lekko...
W Orłowie, placyk przy którym mieszkałem z rodzicami, gdzie na parterze była wówczas przychodnia lekarska z czterema gabinetami, w tym jednym, dentystycznym, który niemile wspominam, był w tamtych latach, aż dziw, wspaniale utrzymany, zachowując przedwojenną strukturę. Dla nas, chłopaków najważniejsze – miał cudownie posadzone gdzieś na początku lat trzydziestych drzewa, więc już wspaniale rozrosłe: od ulicy lipy, na około placu klony i jeszcze w dwóch grupach, naprawdę wysokie topole białe, też rozłożyste a nie takie smukłe, włoskie, jakie sadzi się wzdłuż dróg.
Te drzewa to było nasze przedszkole i pierwsze klasy podstawówki sztuki wspinania się. Wszystkie pnie gdzieś tak do wysokości dwóch metrów, a może i więcej były gładkie, bez gałęzi, więc trzeba było mieć dobrze opanowane odpowiednie techniki włażenia na drzewo.
W naszej kamienicy, zamieszkiwało w sumie sześć rodzin. A jako, że był to powojenny szczyt demograficzny, to było nas tam czterech rówieśników i trzech nieco starszych chłopaków; dziewczyn i pętającej się pod nogami drobnicy małolatów nie liczę.
W następnej z kolei kamienicy, którą od naszej oddzielał wąski ogród, też było sporo dzieciarni, ale tylko dwóch chłopaków z naszej paczki.
Mieszkał tam natomiast gość, którego wszyscy się bali i nienawidzili i powszechnie nazywali komuch – faszysta. My też, bo pewnie któryś z nas usłyszał od starszych. Nie mieliśmy pojęcia co to znaczy, ale nienawidziliśmy z dużą wzajemnością tego faceta. On wprost obsesyjnie nie cierpiał dzieciaków.
Teraz, jak myślę wstecz, a wiadomo było, że mężczyzna pracował na milicji, jednakże rzadko go było widać w mundurze, przekonany jestem, że był to pospolity ubek.
Pewnego późnego popołudnia, dwójka z nas wspinała się na nasz ulubiony klon, naprzeciw naszego domu. Przyjaciel już był u góry, a ja za nim, właśnie złapałem za pierwszy konar i swobodnie zwisałem, by za pomocą prostego triku i w oparciu o pień, przewinąć się do góry,
Nagle gwałtownie obok zatrzymała się stara Warszawa, wyskoczył z niej komuch – faszysta, podbiegł i złapał mnie za nogi.
- Mam cię gówniarzu, złaź! – pełen satysfakcji wysyczał.
Miałem problem. Wyrwać mu się raczej nie mogłem, bo trzymał mnie, jak w kleszczach, a jak się puszczę gałęzi, to polecę i wyrżnę na glebę.
Zacząłem wierzgać nogami, wyrwałem się z jego objęcia, lecz tylko na chwilę, żeby zeskoczyć na ziemię. Dziad mnie natychmiast złapał za ramię i szyję, zawlókł do samochodu i zawiózł na komisariat MO na ulicy Akacjowej. Wyobrażacie sobie? Sprzed domu, gdzie tata przyjmował pacjentów, aż jakieś trzy kilometry dalej, by, jak wtedy myślałem, wsadzić mnie do ciupy, za łażenie po drzewach. Jeżeli ktoś myśli, ze nie byłem przestraszony, to się grubo myli. Przecież tamte czasy były nasycone opowieściami o straszliwych aresztowaniach, wyrokach i torturach i chociaż mówiono o tym szeptem i z dala od dzieci, to zawsze coś wyciekało, a my sami budowaliśmy z tego masakryczne historie.
Na szczęście długo nie pobyłem na tym komisariacie. Jak tylko ubek się zmył i odjechał, dzielnicowy natychmiast zadzwonił do taty i poinformował go, gdzie się znajduję i żeby przyjechał odebrać więźnia.
W przeciągu godziny śmiejący się ojciec pojawił się w drzwiach. Zapalili po papierosie z milicjantem, z którym się świetnie znali, bo to był orłowski swojak i często korzystał z usług ojca. Pamiętam jeszcze, że wspólnie uzgodnili, że jako zostałem dostarczony na komisariat za przestępstwo, to muszę odsiedzieć choć chwilę w areszcie. No i zamknęli za mną kratę...
Jak już tata wiózł mnie do domu, to mnie ostrzegł, że mam się trzymać od tego typa z daleka i uważać na niego, bo to zły i niebezpieczny człowiek.
- Tak tato, wiem – odpowiedziałem przemądrzale, - to przecież komuch – faszysta.
Ojciec zdumiony spojrzał na mnie, omalże nie wjeżdżając na chodnik i nagle wybuchnął śmiechem.
- A ty skąd masz takie wiadomości? I czy wiesz, co to znaczy? – zapytał, ciągle się śmiejąc.
- Nie wiem co to znaczy, ale wszyscy tak na niego mówią – odparłem w końcu uspokojony i szczęśliwy, że cała afera nie skończy się pasami i innymi restrykcjami.
Dzisiaj wiem dobrze, że tata mój nie miał absolutnie nic przeciwko naszemu łażeniu po drzewach i sam zresztą parokrotnie w lesie, czy nad jeziorem, razem ze mną wspinał się wysoko.
Lecz gdyby czasami nas zobaczył na czubku najwyższych drzew, to niewątpliwie by zmienił zdanie.
Orłowo i część Małego Kacka, w swojej kotlinie na poziomie morza, jest praktycznie z trzech stron otoczone lasami. Od wschodu była Kępa Redłowska, dochodząca do morza, ze wspaniałymi klifami, cel długich wypraw. Północny zachód to Lasy Witomińskie, wspaniałe i dzikie, miejsce wędrówek do źródeł rzeki Kaczej. A od południa mieliśmy nasze najukochańsze i najbliższe lasy sopocko – orłowskie.
Nie więcej niż dwieście metrów od domu, po przejściu skrzyżowania ulic Wielkopolskiej i Wrocławskiej, oraz minięciu trzynastki, naszej Szkoły Podstawowej, zaczynał się nasz raj i to całoroczny – Mały Lasek.
Ponieważ był on na fantastycznym zboczu, zimą było tu centrum sportów zimowych, nie tylko dla naszej bandy, ale dla wszystkich dzieciaków w okolicy. Na wiosnę bawiliśmy się na pobliskich bagnach, które były cudownie żółte od porastających je kaczeńców. Jesienią na górce piekliśmy ziemniaki i puszczaliśmy latawce.
No a latem? Oczywiście! Łaziliśmy po drzewach i kryliśmy się w zielonych koronach. Zrozumiałe, że zazwyczaj w czasie wakacji po południu, bo przedpołudniem, siedzieliśmy na plaży, albo, co było absolutnie zakazane, skakaliśmy z orłowskiego mola do morza.
W Małym Lasku i nieco dalej, jak to nazywaliśmy, za żwirownią, były na prawdę potężne drzewa. W tym parę najwspanialszych, samotnych lip, klonów, buków i dębów. Stały odosobnione, nieco odsunięte od lasu, na szczytach pofałdowanych morenowych pagórków, jak jakieś pomniki, albo latarnie, a dla nas, chłopaków ciągłe wyzwanie i pokusa.
Wyobraźcie sobie, wspiąć się, najpierw po grubych konarach, a potem po coraz cieńszych gałęziach na sam szczyt drzewa, tak, że w końcu można wytknąć głowę z zielonej masy liści i rozejrzeć się dookoła. A widok był wspaniały. Moje Orłowo i Mały Kack na dole, dalej wzgórza zakrywające Gdynię, a w prześwitach poza Kępą Redłowską morze. Bez przesady, można tak było patrzeć godzinami, a dziwne uczucie spokoju i tęsknoty, jakiego się wówczas doznawało, wprost, jak to teraz mogę określić, transcendentalne, opanowywało dziecięcy umysł.
Wspinać się, aż do czubka drzew... Czy to był jakiś atawizm? Coś w tym musiało być, bo wszyscy chłopacy to kochali, może za wyjątkiem największych tchórzy i maminsynków. Nawet niektóre dziewczyny za tym przepadały i nam towarzyszyły w wyprawach.
Sezon drzewno – wspinaczkowy kończyłem późną jesienią, w suchy bezdeszczowy dzień, jeszcze przed mrozami i bez śniegu. Wspinałem się na szczyty paru wybranych drzew, żeby tam uciąć i zanieść do domu na święta, porastającą tam jemiołę.
Teraz, pół wieku później, mogę zdecydowanie powiedzieć, że byliśmy ostatnimi Mohikanami, przynajmniej, jeśli chodzi o miejskich chłopaków. Byliśmy dzicy, swobodni i autentycznie wolni. Las, ze wszystkimi swoimi tajemnicami, których jak na nasz ówczesny wiek, było mnóstwo, ze swoimi zapachami, odgłosami i zmieniającymi się w zależności od pór roku kolorami stanowił nasze naturalne środowisko, czasami twierdzę i schronienie, a przede wszystkim nieograniczone miejsce zabaw, poszukiwań i nauki.
Jak teraz patrzę na dzieciaki na tych placykach, ogrodzonych płotami, z huśtawkami, zjeżdżalniami, czy sieciami do wspinania, to uświadamiam sobie, że to nędzna namiastka naszego dzieciństwa, raczej wychowująca niewolników, a nie ludzi wolnych i przekornych.
Później były jesienne wyprawy z rodzicami na grzyby. Do dziś zbieram tylko te, które rodzice nauczyli mnie rozpoznawać.
A jeszcze później, gdy prułem z dziewczyną motorem przez leśne ostępy, wtedy jeszcze bez obowiązkowych kasków, wiatr świstał, gałązki uderzały w twarz, to byłem, jak nigdy potem, swobodnym jeźdźcem, absolutnie wolnym człowiekiem. Jak to mówią Amerykanie – prawdziwy easy rider.
W
kwestii łażenia po drzewach mieliśmy absolutnego pierdolca. Nie było w
okolicy solidnego klonu, lipy, czy kasztanowca, który nie byłby
spenetrowany po sam czubek. Iglaki odpadały. Świerki, czy jodły z
przyczyn oczywistych – goły pień i wątłe gałęzie. Nic ciekawego.
Natomiast nadmorskie sosny, raz, że nie za duże, to poza tym strasznie
brudziły żywicą, która nie dawała się wyczyścić, co zazwyczaj kończyło
się na przeraźliwym krzyku mamy: - Tomasz! On znowu łaził po drzewach!!!
Bo
oczywiście – wspinanie się na drzewa było surowo wzbronione przez
rodziców i nie tylko. Dojrzali przechodnie często, jak wypatrzyli nas u
góry w gałęziach też na nas wrzeszczeli, ale my stroiliśmy do nich
małpie miny, bo wiedzieliśmy z doświadczenia, że nie wejdą za nami na
drzewo, a stanie na dole i pilnowanie, znudzi się im szybciej niż nam.
Choć nie zawsze z tymi dorosłymi było lekko...
W
Orłowie, placyk przy którym mieszkałem z rodzicami, gdzie na parterze
była wówczas przychodnia lekarska z czterema gabinetami, w tym jednym,
dentystycznym, który niemile wspominam, był w tamtych latach, aż dziw,
wspaniale utrzymany, zachowując przedwojenną strukturę. Dla nas,
chłopaków najważniejsze – miał cudownie posadzone gdzieś na początku lat
trzydziestych drzewa, więc już wspaniale rozrosłe: od ulicy lipy, na
około placu klony i jeszcze w dwóch grupach, naprawdę wysokie topole
białe, też rozłożyste a nie takie smukłe, włoskie, jakie sadzi się
wzdłuż dróg.
Te drzewa to było nasze przedszkole i
pierwsze klasy podstawówki sztuki wspinania się. Wszystkie pnie gdzieś
tak do wysokości dwóch metrów, a może i więcej były gładkie, bez gałęzi,
więc trzeba było mieć dobrze opanowane odpowiednie techniki włażenia na
drzewo.
W naszej kamienicy, zamieszkiwało w sumie
sześć rodzin. A jako, że był to powojenny szczyt demograficzny, to było
nas tam czterech rówieśników i trzech nieco starszych chłopaków;
dziewczyn i pętającej się pod nogami drobnicy małolatów nie liczę.
W
następnej z kolei kamienicy, którą od naszej oddzielał wąski ogród, też
było sporo dzieciarni, ale tylko dwóch chłopaków z naszej paczki.
Mieszkał
tam natomiast gość, którego wszyscy się bali i nienawidzili i
powszechnie nazywali komuch – faszysta. My też, bo pewnie któryś z nas
usłyszał od starszych. Nie mieliśmy pojęcia co to znaczy, ale
nienawidziliśmy z dużą wzajemnością tego faceta. On wprost obsesyjnie
nie cierpiał dzieciaków.
Teraz, jak myślę wstecz, a
wiadomo było, że mężczyzna pracował na milicji, jednakże rzadko go było
widać w mundurze, przekonany jestem, że był to pospolity ubek.
Pewnego
późnego popołudnia, dwójka z nas wspinała się na nasz ulubiony klon,
naprzeciw naszego domu. Przyjaciel już był u góry, a ja za nim, właśnie
złapałem za pierwszy konar i swobodnie zwisałem, by za pomocą prostego
triku i w oparciu o pień, przewinąć się do góry,
Nagle gwałtownie obok zatrzymała się stara Warszawa, wyskoczył z niej komuch – faszysta, podbiegł i złapał mnie za nogi.
- Mam cię gówniarzu, złaź! – pełen satysfakcji wysyczał.
Miałem
problem. Wyrwać mu się raczej nie mogłem, bo trzymał mnie, jak w
kleszczach, a jak się puszczę gałęzi, to polecę i wyrżnę na glebę.
Zacząłem
wierzgać nogami, wyrwałem się z jego objęcia, lecz tylko na chwilę,
żeby zeskoczyć na ziemię. Dziad mnie natychmiast złapał za ramię i
szyję, zawlókł do samochodu i zawiózł na komisariat MO na ulicy
Akacjowej. Wyobrażacie sobie? Sprzed domu, gdzie tata przyjmował
pacjentów, aż jakieś trzy kilometry dalej, by, jak wtedy myślałem,
wsadzić mnie do ciupy, za łażenie po drzewach. Jeżeli ktoś myśli, ze nie
byłem przestraszony, to się grubo myli. Przecież tamte czasy były
nasycone opowieściami o straszliwych aresztowaniach, wyrokach i
torturach i chociaż mówiono o tym szeptem i z dala od dzieci, to zawsze
coś wyciekało, a my sami budowaliśmy z tego masakryczne historie.
Na
szczęście długo nie pobyłem na tym komisariacie. Jak tylko ubek się
zmył i odjechał, dzielnicowy natychmiast zadzwonił do taty i
poinformował go, gdzie się znajduję i żeby przyjechał odebrać więźnia.
W
przeciągu godziny śmiejący się ojciec pojawił się w drzwiach. Zapalili
po papierosie z milicjantem, z którym się świetnie znali, bo to był
orłowski swojak i często korzystał z usług ojca. Pamiętam jeszcze, że
wspólnie uzgodnili, że jako zostałem dostarczony na komisariat za
przestępstwo, to muszę odsiedzieć choć chwilę w areszcie. No i zamknęli
za mną kratę...
Jak już tata wiózł mnie do domu, to
mnie ostrzegł, że mam się trzymać od tego typa z daleka i uważać na
niego, bo to zły i niebezpieczny człowiek.
- Tak tato, wiem – odpowiedziałem przemądrzale, - to przecież komuch – faszysta.
Ojciec zdumiony spojrzał na mnie, omalże nie wjeżdżając na chodnik i nagle wybuchnął śmiechem.
- A ty skąd masz takie wiadomości? I czy wiesz, co to znaczy? – zapytał, ciągle się śmiejąc.
-
Nie wiem co to znaczy, ale wszyscy tak na niego mówią – odparłem w
końcu uspokojony i szczęśliwy, że cała afera nie skończy się pasami i
innymi restrykcjami.
Dzisiaj wiem dobrze, że tata mój nie miał absolutnie nic
przeciwko naszemu łażeniu po drzewach i sam zresztą parokrotnie w lesie,
czy nad jeziorem, razem ze mną wspinał się wysoko.
Lecz gdyby czasami nas zobaczył na czubku najwyższych drzew, to niewątpliwie by zmienił zdanie.
Orłowo i część Małego Kacka, w swojej kotlinie na poziomie
morza, jest praktycznie z trzech stron otoczone lasami. Od wschodu była
Kępa Redłowska, dochodząca do morza, ze wspaniałymi klifami, cel
długich wypraw. Północny zachód to Lasy Witomińskie, wspaniałe i dzikie,
miejsce wędrówek do źródeł rzeki Kaczej. A od południa mieliśmy nasze
najukochańsze i najbliższe lasy sopocko – orłowskie.
Nie
więcej niż dwieście metrów od domu, po przejściu skrzyżowania ulic
Wielkopolskiej i Wrocławskiej, oraz minięciu trzynastki, naszej Szkoły
Podstawowej, zaczynał się nasz raj i to całoroczny – Mały Lasek.
Ponieważ
był on na fantastycznym zboczu, zimą było tu centrum sportów zimowych,
nie tylko dla naszej bandy, ale dla wszystkich dzieciaków w okolicy. Na
wiosnę bawiliśmy się na pobliskich bagnach, które były cudownie żółte od
porastających je kaczeńców. Jesienią na górce piekliśmy ziemniaki i
puszczaliśmy latawce.
No a latem? Oczywiście!
Łaziliśmy po drzewach i kryliśmy się w zielonych koronach. Zrozumiałe,
że zazwyczaj w czasie wakacji po południu, bo przedpołudniem,
siedzieliśmy na plaży, albo, co było absolutnie zakazane, skakaliśmy z
orłowskiego mola do morza.
W Małym Lasku i nieco
dalej, jak to nazywaliśmy, za żwirownią, były na prawdę potężne drzewa. W
tym parę najwspanialszych, samotnych lip, klonów, buków i dębów. Stały
odosobnione, nieco odsunięte od lasu, na szczytach pofałdowanych
morenowych pagórków, jak jakieś pomniki, albo latarnie, a dla nas,
chłopaków ciągłe wyzwanie i pokusa.
Wyobraźcie
sobie, wspiąć się, najpierw po grubych konarach, a potem po coraz
cieńszych gałęziach na sam szczyt drzewa, tak, że w końcu można wytknąć
głowę z zielonej masy liści i rozejrzeć się dookoła. A widok był
wspaniały. Moje Orłowo i Mały Kack na dole, dalej wzgórza zakrywające
Gdynię, a w prześwitach poza Kępą Redłowską morze. Bez przesady, można
tak było patrzeć godzinami, a dziwne uczucie spokoju i tęsknoty, jakiego
się wówczas doznawało, wprost, jak to teraz mogę określić,
transcendentalne, opanowywało dziecięcy umysł.
Wspinać
się, aż do czubka drzew... Czy to był jakiś atawizm? Coś w tym musiało
być, bo wszyscy chłopacy to kochali, może za wyjątkiem największych
tchórzy i maminsynków. Nawet niektóre dziewczyny za tym przepadały i nam
towarzyszyły w wyprawach.
Sezon drzewno – wspinaczkowy kończyłem późną jesienią, w
suchy bezdeszczowy dzień, jeszcze przed mrozami i bez śniegu. Wspinałem
się na szczyty paru wybranych drzew, żeby tam uciąć i zanieść do domu na
święta, porastającą tam jemiołę.
Teraz, pół wieku później, mogę zdecydowanie powiedzieć, że
byliśmy ostatnimi Mohikanami, przynajmniej, jeśli chodzi o miejskich
chłopaków. Byliśmy dzicy, swobodni i autentycznie wolni. Las, ze
wszystkimi swoimi tajemnicami, których jak na nasz ówczesny wiek, było
mnóstwo, ze swoimi zapachami, odgłosami i zmieniającymi się w zależności
od pór roku kolorami stanowił nasze naturalne środowisko, czasami
twierdzę i schronienie, a przede wszystkim nieograniczone miejsce zabaw,
poszukiwań i nauki.
Jak teraz patrzę na dzieciaki
na tych placykach, ogrodzonych płotami, z huśtawkami, zjeżdżalniami, czy
sieciami do wspinania, to uświadamiam sobie, że to nędzna namiastka
naszego dzieciństwa, raczej wychowująca niewolników, a nie ludzi wolnych
i przekornych.
Później były jesienne wyprawy z rodzicami na grzyby. Do dziś zbieram tylko te, które rodzice nauczyli mnie rozpoznawać.
A
jeszcze później, gdy prułem z dziewczyną motorem przez leśne ostępy,
wtedy jeszcze bez obowiązkowych kasków, wiatr świstał, gałązki uderzały w
twarz, to byłem, jak nigdy potem, swobodnym jeźdźcem, absolutnie wolnym
człowiekiem. Jak to mówią Amerykanie – prawdziwy easy rider.
Źródło:
http://niepoprawni.pl/blog/jazgdyni/konary©:
autor tekstu w serwisie Niepoprawni.pl | Dziękujemy! :). <- Bądź
uczciwy, nie kasuj informacji o źródle - blogerzy piszą za darmo, szanuj
ich pracę.
W
kwestii łażenia po drzewach mieliśmy absolutnego pierdolca. Nie było w
okolicy solidnego klonu, lipy, czy kasztanowca, który nie byłby
spenetrowany po sam czubek. Iglaki odpadały. Świerki, czy jodły z
przyczyn oczywistych – goły pień i wątłe gałęzie. Nic ciekawego.
Natomiast nadmorskie sosny, raz, że nie za duże, to poza tym strasznie
brudziły żywicą, która nie dawała się wyczyścić, co zazwyczaj kończyło
się na przeraźliwym krzyku mamy: - Tomasz! On znowu łaził po drzewach!!!
Bo
oczywiście – wspinanie się na drzewa było surowo wzbronione przez
rodziców i nie tylko. Dojrzali przechodnie często, jak wypatrzyli nas u
góry w gałęziach też na nas wrzeszczeli, ale my stroiliśmy do nich
małpie miny, bo wiedzieliśmy z doświadczenia, że nie wejdą za nami na
drzewo, a stanie na dole i pilnowanie, znudzi się im szybciej niż nam.
Choć nie zawsze z tymi dorosłymi było lekko...
W
Orłowie, placyk przy którym mieszkałem z rodzicami, gdzie na parterze
była wówczas przychodnia lekarska z czterema gabinetami, w tym jednym,
dentystycznym, który niemile wspominam, był w tamtych latach, aż dziw,
wspaniale utrzymany, zachowując przedwojenną strukturę. Dla nas,
chłopaków najważniejsze – miał cudownie posadzone gdzieś na początku lat
trzydziestych drzewa, więc już wspaniale rozrosłe: od ulicy lipy, na
około placu klony i jeszcze w dwóch grupach, naprawdę wysokie topole
białe, też rozłożyste a nie takie smukłe, włoskie, jakie sadzi się
wzdłuż dróg.
Te drzewa to było nasze przedszkole i
pierwsze klasy podstawówki sztuki wspinania się. Wszystkie pnie gdzieś
tak do wysokości dwóch metrów, a może i więcej były gładkie, bez gałęzi,
więc trzeba było mieć dobrze opanowane odpowiednie techniki włażenia na
drzewo.
W naszej kamienicy, zamieszkiwało w sumie
sześć rodzin. A jako, że był to powojenny szczyt demograficzny, to było
nas tam czterech rówieśników i trzech nieco starszych chłopaków;
dziewczyn i pętającej się pod nogami drobnicy małolatów nie liczę.
W
następnej z kolei kamienicy, którą od naszej oddzielał wąski ogród, też
było sporo dzieciarni, ale tylko dwóch chłopaków z naszej paczki.
Mieszkał
tam natomiast gość, którego wszyscy się bali i nienawidzili i
powszechnie nazywali komuch – faszysta. My też, bo pewnie któryś z nas
usłyszał od starszych. Nie mieliśmy pojęcia co to znaczy, ale
nienawidziliśmy z dużą wzajemnością tego faceta. On wprost obsesyjnie
nie cierpiał dzieciaków.
Teraz, jak myślę wstecz, a
wiadomo było, że mężczyzna pracował na milicji, jednakże rzadko go było
widać w mundurze, przekonany jestem, że był to pospolity ubek.
Pewnego
późnego popołudnia, dwójka z nas wspinała się na nasz ulubiony klon,
naprzeciw naszego domu. Przyjaciel już był u góry, a ja za nim, właśnie
złapałem za pierwszy konar i swobodnie zwisałem, by za pomocą prostego
triku i w oparciu o pień, przewinąć się do góry,
Nagle gwałtownie obok zatrzymała się stara Warszawa, wyskoczył z niej komuch – faszysta, podbiegł i złapał mnie za nogi.
- Mam cię gówniarzu, złaź! – pełen satysfakcji wysyczał.
Miałem
problem. Wyrwać mu się raczej nie mogłem, bo trzymał mnie, jak w
kleszczach, a jak się puszczę gałęzi, to polecę i wyrżnę na glebę.
Zacząłem
wierzgać nogami, wyrwałem się z jego objęcia, lecz tylko na chwilę,
żeby zeskoczyć na ziemię. Dziad mnie natychmiast złapał za ramię i
szyję, zawlókł do samochodu i zawiózł na komisariat MO na ulicy
Akacjowej. Wyobrażacie sobie? Sprzed domu, gdzie tata przyjmował
pacjentów, aż jakieś trzy kilometry dalej, by, jak wtedy myślałem,
wsadzić mnie do ciupy, za łażenie po drzewach. Jeżeli ktoś myśli, ze nie
byłem przestraszony, to się grubo myli. Przecież tamte czasy były
nasycone opowieściami o straszliwych aresztowaniach, wyrokach i
torturach i chociaż mówiono o tym szeptem i z dala od dzieci, to zawsze
coś wyciekało, a my sami budowaliśmy z tego masakryczne historie.
Na
szczęście długo nie pobyłem na tym komisariacie. Jak tylko ubek się
zmył i odjechał, dzielnicowy natychmiast zadzwonił do taty i
poinformował go, gdzie się znajduję i żeby przyjechał odebrać więźnia.
W
przeciągu godziny śmiejący się ojciec pojawił się w drzwiach. Zapalili
po papierosie z milicjantem, z którym się świetnie znali, bo to był
orłowski swojak i często korzystał z usług ojca. Pamiętam jeszcze, że
wspólnie uzgodnili, że jako zostałem dostarczony na komisariat za
przestępstwo, to muszę odsiedzieć choć chwilę w areszcie. No i zamknęli
za mną kratę...
Jak już tata wiózł mnie do domu, to
mnie ostrzegł, że mam się trzymać od tego typa z daleka i uważać na
niego, bo to zły i niebezpieczny człowiek.
- Tak tato, wiem – odpowiedziałem przemądrzale, - to przecież komuch – faszysta.
Ojciec zdumiony spojrzał na mnie, omalże nie wjeżdżając na chodnik i nagle wybuchnął śmiechem.
- A ty skąd masz takie wiadomości? I czy wiesz, co to znaczy? – zapytał, ciągle się śmiejąc.
-
Nie wiem co to znaczy, ale wszyscy tak na niego mówią – odparłem w
końcu uspokojony i szczęśliwy, że cała afera nie skończy się pasami i
innymi restrykcjami.
Dzisiaj wiem dobrze, że tata mój nie miał absolutnie nic
przeciwko naszemu łażeniu po drzewach i sam zresztą parokrotnie w lesie,
czy nad jeziorem, razem ze mną wspinał się wysoko.
Lecz gdyby czasami nas zobaczył na czubku najwyższych drzew, to niewątpliwie by zmienił zdanie.
Orłowo i część Małego Kacka, w swojej kotlinie na poziomie
morza, jest praktycznie z trzech stron otoczone lasami. Od wschodu była
Kępa Redłowska, dochodząca do morza, ze wspaniałymi klifami, cel
długich wypraw. Północny zachód to Lasy Witomińskie, wspaniałe i dzikie,
miejsce wędrówek do źródeł rzeki Kaczej. A od południa mieliśmy nasze
najukochańsze i najbliższe lasy sopocko – orłowskie.
Nie
więcej niż dwieście metrów od domu, po przejściu skrzyżowania ulic
Wielkopolskiej i Wrocławskiej, oraz minięciu trzynastki, naszej Szkoły
Podstawowej, zaczynał się nasz raj i to całoroczny – Mały Lasek.
Ponieważ
był on na fantastycznym zboczu, zimą było tu centrum sportów zimowych,
nie tylko dla naszej bandy, ale dla wszystkich dzieciaków w okolicy. Na
wiosnę bawiliśmy się na pobliskich bagnach, które były cudownie żółte od
porastających je kaczeńców. Jesienią na górce piekliśmy ziemniaki i
puszczaliśmy latawce.
No a latem? Oczywiście!
Łaziliśmy po drzewach i kryliśmy się w zielonych koronach. Zrozumiałe,
że zazwyczaj w czasie wakacji po południu, bo przedpołudniem,
siedzieliśmy na plaży, albo, co było absolutnie zakazane, skakaliśmy z
orłowskiego mola do morza.
W Małym Lasku i nieco
dalej, jak to nazywaliśmy, za żwirownią, były na prawdę potężne drzewa. W
tym parę najwspanialszych, samotnych lip, klonów, buków i dębów. Stały
odosobnione, nieco odsunięte od lasu, na szczytach pofałdowanych
morenowych pagórków, jak jakieś pomniki, albo latarnie, a dla nas,
chłopaków ciągłe wyzwanie i pokusa.
Wyobraźcie
sobie, wspiąć się, najpierw po grubych konarach, a potem po coraz
cieńszych gałęziach na sam szczyt drzewa, tak, że w końcu można wytknąć
głowę z zielonej masy liści i rozejrzeć się dookoła. A widok był
wspaniały. Moje Orłowo i Mały Kack na dole, dalej wzgórza zakrywające
Gdynię, a w prześwitach poza Kępą Redłowską morze. Bez przesady, można
tak było patrzeć godzinami, a dziwne uczucie spokoju i tęsknoty, jakiego
się wówczas doznawało, wprost, jak to teraz mogę określić,
transcendentalne, opanowywało dziecięcy umysł.
Wspinać
się, aż do czubka drzew... Czy to był jakiś atawizm? Coś w tym musiało
być, bo wszyscy chłopacy to kochali, może za wyjątkiem największych
tchórzy i maminsynków. Nawet niektóre dziewczyny za tym przepadały i nam
towarzyszyły w wyprawach.
Sezon drzewno – wspinaczkowy kończyłem późną jesienią, w
suchy bezdeszczowy dzień, jeszcze przed mrozami i bez śniegu. Wspinałem
się na szczyty paru wybranych drzew, żeby tam uciąć i zanieść do domu na
święta, porastającą tam jemiołę.
Teraz, pół wieku później, mogę zdecydowanie powiedzieć, że
byliśmy ostatnimi Mohikanami, przynajmniej, jeśli chodzi o miejskich
chłopaków. Byliśmy dzicy, swobodni i autentycznie wolni. Las, ze
wszystkimi swoimi tajemnicami, których jak na nasz ówczesny wiek, było
mnóstwo, ze swoimi zapachami, odgłosami i zmieniającymi się w zależności
od pór roku kolorami stanowił nasze naturalne środowisko, czasami
twierdzę i schronienie, a przede wszystkim nieograniczone miejsce zabaw,
poszukiwań i nauki.
Jak teraz patrzę na dzieciaki
na tych placykach, ogrodzonych płotami, z huśtawkami, zjeżdżalniami, czy
sieciami do wspinania, to uświadamiam sobie, że to nędzna namiastka
naszego dzieciństwa, raczej wychowująca niewolników, a nie ludzi wolnych
i przekornych.
Później były jesienne wyprawy z rodzicami na grzyby. Do dziś zbieram tylko te, które rodzice nauczyli mnie rozpoznawać.
A
jeszcze później, gdy prułem z dziewczyną motorem przez leśne ostępy,
wtedy jeszcze bez obowiązkowych kasków, wiatr świstał, gałązki uderzały w
twarz, to byłem, jak nigdy potem, swobodnym jeźdźcem, absolutnie wolnym
człowiekiem. Jak to mówią Amerykanie – prawdziwy easy rider.
Źródło:
http://niepoprawni.pl/blog/jazgdyni/konary©:
autor tekstu w serwisie Niepoprawni.pl | Dziękujemy! :). <- Bądź
uczciwy, nie kasuj informacji o źródle - blogerzy piszą za darmo, szanuj
ich pracę.