Gnida (jak w nazwie bloga), która prześladuje mnie i moją rodzinę, często korzysta z nieprawdziwych informacji. Niech więc zmierzy się z tą informacją. Ciekaw jestem, co spłodzi.
====================================================================
Parę lat temu w mojej Gdyni, bardzo zacni i zasłużeni ludzie, m.in. bohater Sierpnia 80, Andrzej Kołodziej, który w wieku 21 lat był już doświadczonym działaczem podziemia, w tym ROPCiO i WZZ i stanął na czele strajku sierpniowego w gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej, oraz Roman Zwiercan, nieustanny działacz Solidarności i Solidarności Walczącej postanowili zająć się najnowszą historią miasta. A jest nad czym pracować, mając choćby na uwadze tragedię roku 1970 i wydarzenia Sierpnia 80.
Założyli Fundację Pomorska Inicjatywa Historyczna. Chwała im za to.
W telefonicznej rozmowie z panem Zwiercanem wyjaśniliśmy sobie jedno – Fundacja nie pretenduje do bycia instytucją historyczną, gdzie celem jest dążenie do uzyskania bezwzględnej prawdy o dziejach. Celem jej m.in. jest gromadzenie jak najwięcej bezpośrednich relacji i przekazów, często z przyczyn oczywistych subiektywnych i nieścisłych, tak by na podstawie takiej bazy stworzyć obraz minionych dni.
Fundacja PIH wydaje również bardzo ciekawe opracowanie, pod wspólnym tytułem LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI. To ważne, bo Gdynia, przecież tuż obok Gdańska, była bardzo aktywna w czasie strajków 1980. Różnorodne środowiska, nie tylko robotniczych zakładów pracy, ale także oświata, transport, czy służba zdrowia i wiele innych, odpowiedziały na wołanie gdańskich stoczni 16 sierpnia i zaczęły walnie przystępować do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Radość, entuzjazm i nadzieja właśnie tutaj, na wybrzeżu, rozlewały się błyskawicznie szeroką rzeką.
Nadszedł taki moment, że bycie poza tym autentycznym zrywem narodu, stało się powodem do hańby.
I o tym chciałbym napisać, przy okazji prostując nieco faktów, które przedstawiono w publikacji Fundacji.
******
Zrządzeniem losu w sierpniu 1980, nie byłem na statku w dalekiej podróży. Siedziałem i pracowałem w centrali Polskich Linii Oceanicznych, w Gdyni przy ul. 10 Lutego. Takie były zasady pracy i nazywało się to dejmanką. Za to dostawało się tylko suchą pensję. Miałem dokładnie 30 lat.
W III tomie wspomnianego opracowania LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI, na stronie 134, natrafiłem na relację o tym, co w Sierpniu 80 wydarzyło się właśnie w PLO.
Wydarzenia te opisał Zenon Nowicki, ówczesny wiceprzewodniczący Rady Zakładowej komunistycznych związków zawodowych (Związek Zawodowy Marynarzy i Portowców), zrzeszonych w niesławnej CRZZ – Centralnej Radzie Związków Zawodowych, na której czele zawsze stali najbardziej zaufani komunisci, jak Ignacy Loga-Sowiński, Władysław Kruczek, a w sierpniu 1980 – Jan Szydlak.
Pamiętam Zenka dość dobrze. Był miłym człowiekiem (działacze komuny często byli bardzo mili). Jednakże, to, co napisał, a FPIH umieścił na stronach swojego opracowania nie całkowicie odpowiada prawdzie. Może to już wiek? Może pamięć płata figle?
Jednakże logika i zdrowy rozsądek mówią, że działacz, bądź co bądź, komunistycznego aparatu władzy, nie mógł wywołać strajku w przedsiębiorstwie i stanąć na jego czele. Prawda, Nowicki był aktywny podczas strajku, był jego częścią. Lecz, czy w dobrej wierze? Teraz po latach, gdy poznałem ogrom nasycenia agenturą Polskich Linii Oceanicznych ( dokładnie to wszystkich form żeglugowych) mam poważne wątpliwości.
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Otóż dlatego, że to ja wywołałem strajk w centrali PLO. A, co bardzo chciałbym podkreslić – strajk załóg pływających, rozproszonych po całym świecie. Chyba własnie o to chodziło, a nie o strajk urzędników z biur centrali i zakładów liniowych.
Zanim przystąpiliśmy do strajku, to już w lądowej części PLO, w Zakładzie Transportu Samochodowego i w Zakładzie Kontenerowym, strajk trwał na dobre, a na jego czele stał Janek Kos.
Wraz z moim sąsiadem i dobrym kolegą, niestety przedwcześnie zmarłym Leszkiem Ryterskim, którego właśnie późniejsze internowanie w Strzebielinku i kolejne represje doprowadziły do choroby, a który w PLO był Głównym Specjalistą do spraw korozji, byliśmy mocno sfrustrowani, bo już tak zwana ulica zaczęła wytykać palcami marynarzy, którzy jeszce w strajku nie byli, a plowską centralę nazywać zatoką czerwonych świń.
Tymczasem sprawa nie była taka prosta. Żeby zorganizować strajk trzeba mieć do tego legitymację załogi. Nie można ot, tak sobie, jak to opisuje Zenon Nowicki.
W zakładach pracy lądowych, fabrykach, sprawa jest prostsza. Zwołuje się wiec i załoga w jedną chwilę decyduje o strajku. Inna sprawa z marynarzami. Oni są na swoich statkach na całym świecie. Jedni właśnie płyną, a inni stoją w portach. A jak statek stoi w porcie, to radiostacja nie działa. Absolutnie nie ma z tymi ludźmi łączności.
Pamiętajmy, że to nie czasy dzisiejsze. Nie było telefonii komórkowej i nie było jeszcze powszechnej telefonii satelitarnej. Dla nas istniało bardzo siermiężne Gdynia Radio i łączność głosowa i alfabetem Morse'a. Dalekopisy dopiero się zaczynały i nie wszyscy je mieli.
W takich warunkach zaczęliśmy zbierać oświadczenia załóg i decyzje przystąpienia do strajku kolejnych statków. W centrali na 10 Lutego był pokoik z radiostacją, gdzie dyżurny radiooficer, który był na dejmance, starał się utrzymywać łączność z flotą. I to do niego spływały meldunki ze statków.
Na szczęście, gdy nadeszła właściwa pora, mieliśmy tych decyzji ze statków na tyle dużo, by poczuć, że mamy legitymację występować w imieniu załogi pływającej.
I oto nadszedł dzień, w którym, jak to opisuje Zenon Nowicki, związki zawodowe PLO zwołały zebranie w stołówce centrali.
Zgromadziła się dobra setka pracowników. Na więcej nie było miejsca.
Zebranie rozpoczął długą i nudną przemową przewodniczący Rady Zakładowej ZZ. Po dobrej chwili, gdy zniecierpliwieni marynarze zaczynali się już szykować do wyjścia, zorienowałem się, że to rozwlekłe gadanie miało jeden cel – spacyfikować nastroje i nie dopuścić do przystąpienia do strajku. Czyli zupełnie odwrotnie niż mówi wiceprzewodniczący Nowicki.
Brutalnie wówczas przerwałem potok słów i oświadczyłem, że ludzie przyszli tutaj nie na kolejne, jałowe posiedzenie związków, tylko na wiec celem przystąpienia do strajku. Zaprezentowałem także telegramy ze statków, gdzie marynarze domagają się wzięcia udziału w strajkach i dają nam upoważnienie.
I tak rozpoczął się strajk w centrali i załogach pływających PLO.
Dostałem natychmiastowe wsparcie od obecnego na sali przywódcy strajkujących pracowników lądowych, Janka Kosa, a także od emerytowanego już (niestety) kapitana Józefa Kubickiego. Atmosfera uległa zmianie.
Jan Kos, już doświadczony we właściwej organizacji strajku, wziął sprawy w swoje ręce i przedstawił dwa zadania do natychmiastowego wykonania.
Bodajże Jurek Zając, prawnik z kancelarii, powiadomił dyrekcję o przystąpieniu załogi PLO od strajku solidarnościowego i poprosił o udostępnienie możliwości do działania (dyrektor oddał Komitetowi Strajkowemu tzw. małą salę konferencyjną).
Tymczasem Kos zorganizował transport i wyłoniliśmy delegację, która miała udać się do Gdańska, do stoczni i poinformować Międzyzakładowy Komitet Strajkowy o przystąpieniu do akcji strajkowej.
Z emocji i zamieszania niezbyt dokładnie pamiętam, wszystkich, którzy pojechali do Gdańska do słynnej Sali, ale niewątpliwie był to Janek Kos, jako przewodnik, który wielokrotnie odbywał tą trasę, Magda Czerwonka, pracownica Zakładu Amerykańskiego PLO, która zorganizowała bukiet kwiatów, młody marynarz, o zapomnianym nazwisku, Zenek Nowicki i ja.
W drodze do Gdańska byliśmy parokrotnie zatrzymywani przez milicję, ale czynili to bez specjalnego entuzjazmu. Przy samej stoczni Janek doprowadził nas do bocznego wejścia, przez które mogliśmy się spokojnie przedostać na teren zakładu, a potem przejść do sali BHP.
Dlaczego ja tu wymieniam wszystkie te nazwiska? Uważam, że prawda historyczna tego wymaga. Ludziom się to należy. I historykom też.
A jeżeli coś pokręciłem, albo zapomniałem, to mogą oni wspomóc w odtworzeniu konkretnych faktów.
W sali BHP, teraz w miejscu historycznym, wrzało jak w ulu. Wydaje mi się, że było tam w sumie kilkaset osób. Ciepło, atmosfera ciężka, hałas i dym tytoniowy, bo wówczas wszyscy swobodnie palili. I to jeden po drugim papierosie.
Wydaje mi się, że to ja poinformowałem zgromadzonych przez mikrofon o przystąpieniu Polskich Linii Oceanicznych do strajku solidarnościowego. Zenon Nowicki twierdzi, że to on. Może... Ktoś z naszych, co pamięta powinien rozstrzygnąć. To już 36 lat temu i ja też juz swoje lata mam.
Pamiętam tylko, że po krótkim oświadczeniu rozległy się oklaski, a z sali ktoś krzyknął – wreszcie!
Na sali spotkaliśmy także wysokiego, młodego chłopaka, jak się okazało, również marynarza PLO, a konkretnie asystenta maszynowego, Jacka Jaruchowskiego. Nie przypominam sobie kogo on reprezentował i jak się tam znalazł. Może z grupą Janka Kosa? Nie wiem.
Tak wyglądał dzień rozpoczęcia strajku w PLO. Tak, jak to pamiętam.
*****
A potem rozpoczęła się żmudna praca, nieustanne narady, ustalenia i organizacja pracy i działań.
Przewodniczyłem paru takim zgromadzeniom.
Coraz więcej ludzi zaczęło się pojawiać i zgłaszać chęć pracy w Komitecie Strajkowym.
Pamiętam paru, którzy utkwili w pamięci. Oprócz uprzednio wymienionych byli to: pierwszy oficer Bolek Hutyra, będący na kursie kapitanów, Jacek Cegielski (mąż śp. Franciszki, pierwszej prezydent Gdyni). Wspomnainy Jacek Jaruchowski też pracował teraz z nami.
Długo miejsca nie zagrzałem. Głównie dlatego, że nie miałem charakteru do wielogodzinnych nasiadówek i wykłócanie się z dyrekcją o sprzęt, o pomieszczenia, o czas pracy i te wszystkie trywialne codzienności.
Lecz zwinąłem żagle również dlatego, że w komitecie strajkowym zaczęli pojawiać się ludzie dziwni. Czasami nawiedzeni, czasami frustraci. Lecz najgorsze to przecieki ze służb (byli tacy zaufani, którzy dzieli się wiedzą i ostrzegali), którymi PLO była nasączona. Informowano nas kilku, że coraz więcej naszych współpracowników to właśnie oddelegowani do trzymania ręki na pulsie współpracownicy bezpieczeństwa. Parę nazwisk mnie zaskoczyło, lecz inne nie.
Wróciłem na morze...
Gdy nastał stan wojenny, armator prawie rok nie pozwalał mi pływać. Cienko było w domu. Wreszcie dostałem zaokrętowanie na m/s Zabrze, drobnicowiec udający się do Stanów Zjednoczonych, obszar Zatoki Meksykańskiej. To był wyraźny paszport w jedną stronę. USA przyjmowało wówczas wszystkich z Polski, bez wizy i bez gadania. W czasie mojego rejsu azyl wybrało siedmiu marynarzy i oficerów. Ja nie miałem zamiaru uciekać. Wróciłem. I już do końca zostałem marynarzem.
******
Teraz, po 36 latach, mam znacznie większą wiedzę, niż w Sierpniu 80. Wiem więcej o ludziach i uczestnikach tamtych zdarzeń. Nie jest to niestety wiedza pozytywna.
To przykro dowiadywać się ilu kolegów, tak lgnących wtedy do Solidarności, było podstawionych i wykonywali oni po prostu polecone zadania.
Te wątpliwości są tak duże, że zastanawiam się, czy ja sam nie byłem prowadzony i podpuszczany, żeby własnie tak wówczas postępować.
Jeżeli tylu ludzi we władzach Solidarności okazało się zdrajcami, to może cały proces organizacji tego "spontanicznego" ruchu był działaniem zorganizowanym i dobrze przygotowanym.
Wątpię, czy się kiedyś dowiemy i pozbędziemy się niepewności.