środa, 31 sierpnia 2016

Miasto Gdynia historię swoją winno znać dokładnie



 
 
Gnida (jak w nazwie bloga), która prześladuje mnie i moją rodzinę, często korzysta z nieprawdziwych informacji. Niech więc zmierzy się z tą informacją. Ciekaw jestem, co spłodzi.
==================================================================== 
 
Dochodzenie prawdy historycznej jest żmudnym i niewdzięcznym zadaniem. Nawet jeżeli zgromadzi się relacje wielu naocznych świadków zdarzenia, to mogą wynikać z tego całkiem sprzeczne opisy faktów.

Parę lat temu w mojej Gdyni, bardzo zacni i zasłużeni ludzie, m.in. bohater Sierpnia 80, Andrzej Kołodziej, który w wieku 21 lat był już doświadczonym działaczem podziemia, w tym ROPCiO i WZZ i stanął na czele strajku sierpniowego w gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej, oraz Roman Zwiercan, nieustanny działacz Solidarności i Solidarności Walczącej postanowili zająć się najnowszą historią miasta. A jest nad czym pracować, mając choćby na uwadze tragedię roku 1970 i wydarzenia Sierpnia 80.
Założyli Fundację Pomorska Inicjatywa Historyczna. Chwała im za to.
W telefonicznej rozmowie z panem Zwiercanem wyjaśniliśmy sobie jedno – Fundacja nie pretenduje do bycia instytucją historyczną, gdzie celem jest dążenie do uzyskania bezwzględnej prawdy o dziejach. Celem jej m.in. jest gromadzenie jak najwięcej bezpośrednich relacji i przekazów, często z przyczyn oczywistych subiektywnych i nieścisłych, tak by na podstawie takiej bazy stworzyć obraz minionych dni.
Fundacja PIH wydaje również bardzo ciekawe opracowanie, pod wspólnym tytułem LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI. To ważne, bo Gdynia, przecież tuż obok Gdańska, była bardzo aktywna w czasie strajków 1980. Różnorodne środowiska, nie tylko robotniczych zakładów pracy, ale także oświata, transport, czy służba zdrowia i wiele innych, odpowiedziały na wołanie gdańskich stoczni 16 sierpnia i zaczęły walnie przystępować do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Radość, entuzjazm i nadzieja właśnie tutaj, na wybrzeżu, rozlewały się błyskawicznie szeroką rzeką.
Nadszedł taki moment, że bycie poza tym autentycznym zrywem narodu, stało się powodem do hańby.
I o tym chciałbym napisać, przy okazji prostując nieco faktów, które przedstawiono w publikacji Fundacji.

******

Zrządzeniem losu w sierpniu 1980, nie byłem na statku w dalekiej podróży. Siedziałem i pracowałem w centrali Polskich Linii Oceanicznych, w Gdyni przy ul. 10 Lutego. Takie były zasady pracy i nazywało się to dejmanką. Za to dostawało się tylko suchą pensję. Miałem dokładnie 30 lat.

W III tomie wspomnianego opracowania LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI, na stronie 134, natrafiłem na relację o tym, co w Sierpniu 80 wydarzyło się właśnie w PLO.
Wydarzenia te opisał Zenon Nowicki, ówczesny wiceprzewodniczący Rady Zakładowej komunistycznych związków zawodowych (Związek Zawodowy Marynarzy i Portowców), zrzeszonych w niesławnej CRZZ – Centralnej Radzie Związków Zawodowych, na której czele zawsze stali najbardziej zaufani komunisci, jak Ignacy Loga-Sowiński, Władysław Kruczek, a w sierpniu 1980 – Jan Szydlak.
Pamiętam Zenka dość dobrze. Był miłym człowiekiem (działacze komuny często byli bardzo mili). Jednakże, to, co napisał, a FPIH umieścił na stronach swojego opracowania nie całkowicie odpowiada prawdzie. Może to już wiek? Może pamięć płata figle?
Jednakże logika i zdrowy rozsądek mówią, że działacz, bądź co bądź, komunistycznego aparatu władzy, nie mógł wywołać strajku w przedsiębiorstwie i stanąć na jego czele. Prawda, Nowicki był aktywny podczas strajku, był jego częścią. Lecz, czy w dobrej wierze? Teraz po latach, gdy poznałem ogrom nasycenia agenturą Polskich Linii Oceanicznych ( dokładnie to wszystkich form żeglugowych) mam poważne wątpliwości.

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Otóż dlatego, że to ja wywołałem strajk w centrali PLO. A, co bardzo chciałbym podkreslić – strajk załóg pływających, rozproszonych po całym świecie. Chyba własnie o to chodziło, a nie o strajk urzędników z biur centrali i zakładów liniowych.
Zanim przystąpiliśmy do strajku, to już w lądowej części PLO, w Zakładzie Transportu Samochodowego i w Zakładzie Kontenerowym, strajk trwał na dobre, a na jego czele stał Janek Kos.

Wraz z moim sąsiadem i dobrym kolegą, niestety przedwcześnie zmarłym Leszkiem Ryterskim, którego właśnie późniejsze internowanie w Strzebielinku i kolejne represje doprowadziły do choroby, a który w PLO był Głównym Specjalistą do spraw korozji, byliśmy mocno sfrustrowani, bo już tak zwana ulica zaczęła wytykać palcami marynarzy, którzy jeszce w strajku nie byli, a plowską centralę nazywać zatoką czerwonych świń.
Tymczasem sprawa nie była taka prosta. Żeby zorganizować strajk trzeba mieć do tego legitymację załogi. Nie można ot, tak sobie, jak to opisuje Zenon Nowicki.
W zakładach pracy lądowych, fabrykach, sprawa jest prostsza. Zwołuje się wiec i załoga w jedną chwilę decyduje o strajku. Inna sprawa z marynarzami. Oni są na swoich statkach na całym świecie. Jedni właśnie płyną, a inni stoją w portach. A jak statek stoi w porcie, to radiostacja nie działa. Absolutnie nie ma z tymi ludźmi łączności.
Pamiętajmy, że to nie czasy dzisiejsze. Nie było telefonii komórkowej i nie było jeszcze powszechnej telefonii satelitarnej. Dla nas istniało bardzo siermiężne Gdynia Radio i łączność głosowa i alfabetem Morse'a. Dalekopisy dopiero się zaczynały i nie wszyscy je mieli.
W takich warunkach zaczęliśmy zbierać oświadczenia załóg i decyzje przystąpienia do strajku kolejnych statków. W centrali na 10 Lutego był pokoik z radiostacją, gdzie dyżurny radiooficer, który był na dejmance, starał się utrzymywać łączność z flotą. I to do niego spływały meldunki ze statków.

Na szczęście, gdy nadeszła właściwa pora, mieliśmy tych decyzji ze statków na tyle dużo, by poczuć, że mamy legitymację występować w imieniu załogi pływającej.

I oto nadszedł dzień, w którym, jak to opisuje Zenon Nowicki, związki zawodowe PLO zwołały zebranie w stołówce centrali.
Zgromadziła się dobra setka pracowników. Na więcej nie było miejsca.
Zebranie rozpoczął długą i nudną przemową przewodniczący Rady Zakładowej ZZ. Po dobrej chwili, gdy zniecierpliwieni marynarze zaczynali się już szykować do wyjścia, zorienowałem się, że to rozwlekłe gadanie miało jeden cel – spacyfikować nastroje i nie dopuścić do przystąpienia do strajku. Czyli zupełnie odwrotnie niż mówi wiceprzewodniczący Nowicki.
Brutalnie wówczas przerwałem potok słów i oświadczyłem, że ludzie przyszli tutaj nie na kolejne, jałowe posiedzenie związków, tylko na wiec celem przystąpienia do strajku. Zaprezentowałem także telegramy ze statków, gdzie marynarze domagają się wzięcia udziału w strajkach i dają nam upoważnienie.

I tak rozpoczął się strajk w centrali i załogach pływających PLO.
Dostałem natychmiastowe wsparcie od obecnego na sali przywódcy strajkujących pracowników lądowych, Janka Kosa, a także od emerytowanego już (niestety) kapitana Józefa Kubickiego. Atmosfera uległa zmianie.

Jan Kos, już doświadczony we właściwej organizacji strajku, wziął sprawy w swoje ręce i przedstawił dwa zadania do natychmiastowego wykonania.
Bodajże Jurek Zając, prawnik z kancelarii, powiadomił dyrekcję o przystąpieniu załogi PLO od strajku solidarnościowego i poprosił o udostępnienie możliwości do działania (dyrektor oddał Komitetowi Strajkowemu tzw. małą salę konferencyjną).
Tymczasem Kos zorganizował transport i wyłoniliśmy delegację, która miała udać się do Gdańska, do stoczni i poinformować Międzyzakładowy Komitet Strajkowy o przystąpieniu do akcji strajkowej.
Z emocji i zamieszania niezbyt dokładnie pamiętam, wszystkich, którzy pojechali do Gdańska do słynnej Sali, ale niewątpliwie był to Janek Kos, jako przewodnik, który wielokrotnie odbywał tą trasę, Magda Czerwonka, pracownica Zakładu Amerykańskiego PLO, która zorganizowała bukiet kwiatów, młody marynarz, o zapomnianym nazwisku, Zenek Nowicki i ja.
W drodze do Gdańska byliśmy parokrotnie zatrzymywani przez milicję, ale czynili to bez specjalnego entuzjazmu. Przy samej stoczni Janek doprowadził nas do bocznego wejścia, przez które mogliśmy się spokojnie przedostać na teren zakładu, a potem przejść do sali BHP.

Dlaczego ja tu wymieniam wszystkie te nazwiska? Uważam, że prawda historyczna tego wymaga. Ludziom się to należy. I historykom też.
A jeżeli coś pokręciłem, albo zapomniałem, to mogą oni wspomóc w odtworzeniu konkretnych faktów.

W sali BHP, teraz w miejscu historycznym, wrzało jak w ulu. Wydaje mi się, że było tam w sumie kilkaset osób. Ciepło, atmosfera ciężka, hałas i dym tytoniowy, bo wówczas wszyscy swobodnie palili. I to jeden po drugim papierosie.
Wydaje mi się, że to ja poinformowałem zgromadzonych przez mikrofon o przystąpieniu Polskich Linii Oceanicznych do strajku solidarnościowego. Zenon Nowicki twierdzi, że to on. Może... Ktoś z naszych, co pamięta powinien rozstrzygnąć. To już 36 lat temu i ja też juz swoje lata mam.
Pamiętam tylko, że po krótkim oświadczeniu rozległy się oklaski, a z sali ktoś krzyknął – wreszcie!

Na sali spotkaliśmy także wysokiego, młodego chłopaka, jak się okazało, również marynarza PLO, a konkretnie asystenta maszynowego, Jacka Jaruchowskiego. Nie przypominam sobie kogo on reprezentował i jak się tam znalazł. Może z grupą Janka Kosa? Nie wiem.

Tak wyglądał dzień rozpoczęcia strajku w PLO. Tak, jak to pamiętam.

*****

A potem rozpoczęła się żmudna praca, nieustanne narady, ustalenia i organizacja pracy i działań.
Przewodniczyłem paru takim zgromadzeniom.
Coraz więcej ludzi zaczęło się pojawiać i zgłaszać chęć pracy w Komitecie Strajkowym.
Pamiętam paru, którzy utkwili w pamięci. Oprócz uprzednio wymienionych byli to: pierwszy oficer Bolek Hutyra, będący na kursie kapitanów, Jacek Cegielski (mąż śp. Franciszki, pierwszej prezydent Gdyni). Wspomnainy Jacek Jaruchowski też pracował teraz z nami.

Długo miejsca nie zagrzałem. Głównie dlatego, że nie miałem charakteru do wielogodzinnych nasiadówek i wykłócanie się z dyrekcją o sprzęt, o pomieszczenia, o czas pracy i te wszystkie trywialne codzienności.
Lecz zwinąłem żagle również dlatego, że w komitecie strajkowym zaczęli pojawiać się ludzie dziwni. Czasami nawiedzeni, czasami frustraci. Lecz najgorsze to przecieki ze służb (byli tacy zaufani, którzy dzieli się wiedzą i ostrzegali), którymi PLO była nasączona. Informowano nas kilku, że coraz więcej naszych współpracowników to właśnie oddelegowani do trzymania ręki na pulsie współpracownicy bezpieczeństwa. Parę nazwisk mnie zaskoczyło, lecz inne nie.

Wróciłem na morze...
Gdy nastał stan wojenny, armator prawie rok nie pozwalał mi pływać. Cienko było w domu. Wreszcie dostałem zaokrętowanie na m/s Zabrze, drobnicowiec udający się do Stanów Zjednoczonych, obszar Zatoki Meksykańskiej. To był wyraźny paszport w jedną stronę. USA przyjmowało wówczas wszystkich z Polski, bez wizy i bez gadania. W czasie mojego rejsu azyl wybrało siedmiu marynarzy i oficerów. Ja nie miałem zamiaru uciekać. Wróciłem. I już do końca zostałem marynarzem.

******

Teraz, po 36 latach, mam znacznie większą wiedzę, niż w Sierpniu 80. Wiem więcej o ludziach i uczestnikach tamtych zdarzeń. Nie jest to niestety wiedza pozytywna.
To przykro dowiadywać się ilu kolegów, tak lgnących wtedy do Solidarności, było podstawionych i wykonywali oni po prostu polecone zadania.
Te wątpliwości są tak duże, że zastanawiam się, czy ja sam nie byłem prowadzony i podpuszczany, żeby własnie tak wówczas postępować.
Jeżeli tylu ludzi we władzach Solidarności okazało się zdrajcami, to może cały proces organizacji tego "spontanicznego" ruchu był działaniem zorganizowanym i dobrze przygotowanym.
Wątpię, czy się kiedyś dowiemy i pozbędziemy się niepewności.

 

czwartek, 11 sierpnia 2016

Czy musiało zginąć 22 niewinnych Gdańszczan?


 
     - Słuchaj, przecież możemy się tam po prostu włamać i zabrać, co potrzeba.
     - Głupi jesteś? To nie żaden ćwok. To fachowiec od nas. Pułkownik. Ma na pewno wszystko zabezpieczone. Antywłam, stalowe drzwi, alarmy i chuj wie co jeszcze. Cicho zrobić się tego nie da. Chcesz wysłać ekipę z młotami, wiertarkami i łomami? Dwie godziny nie wystarczą na wejście, a na karku będziemy mieli wszystkich lokatorów. No i tego buca i pewnie też telewizję i kamery. Jak sobie wyobrażasz wyjaśnienie? Musimy to zrobić sposobem.
     - Masz jakiś pomysł?
     - Mam. Prosty i skuteczny. Patrz, zrobimy tak, że w tym domu zacznie się ulatniać gaz. A gaz śmierdzi. Nie minie godzina, no... może dwie, a gazownia zostanie zasypana telefonami od obywateli, że coś jest nie tak z gazem i w całym domu śmierdzi. Wtedy my pokierujemy akcją. Policja, straż pożarna, pogotowie gazowe nie muszą cokolwiek wiedzieć. Mają działać rutynowo, a z centrali dostaną rozkaz ewakuacji całego budynku i zabezpieczenia instalacji.
Gdy już będzie pusto i bezpiecznie, to ich wtedy wszystkich wyjebiemy i jako specjalna jednostka, na przykład saperska, czy jeszcze jakaś, wejdziemy i na spokojnie otworzymy mieszkanie w pustej chałupie i zabierzemy wszystko, co chce szef. Te papiery i teczki. Tu i ówdzie narobimy bałaganu, polejemy pianą, coś rozwalimy, tak, że nikt niczego się nie domyśli.
A na parterze mieszka taki jeden dziwak, skłócony ze wszystkimi sąsiadami. U niego rozpieprzymy może rury, może kuchenkę, weźmiemy go w kajdany i oświadczymy, że bandzior chciał wieżowiec wysadzić w powietrze.
Tak, że będzie winny zamieszania, bałaganu i gazowego smrodu, a my spokojnie dostarczymy kwity do centrali.

********

 Pogoda w tą kwietniową niedzielę Wielkiej Nocy była paskudna. W jedenastopiętrowym bloku mieszkalnym przy Alei Wojska Polskiego, (alei nomen omen równoległej do ulicy Polanki, gdzie niedaleko ma swój dom były prezydent Lech Wałęsa) stojącym samotnie pośród starej niskiej zabudowy, prawie na przeciwko Zajezdni tramwajowej Wrzeszcz, już po północy nie paliły się żadne światła w oknach.
Jak to mamy w zwyczaju, część ludzi rozjechała się po Polsce do rodzin na święta, a reszta spała spokojnie, w tym znaczna część opita i obżarta.
Na ulicach nie widać było nawet psa z kulawą nogą.
Pod blok cicho podjechała stara, zardzewiała Nyska, którą często używano w mających nie rzucać się w oczy operacjach. Wysiadło z niej dwóch mężczyzn, w klasycznych monterskich drelichach, ze skórzanymi torbami na narzędzia.
Ich zadanie było proste i nieskomplikowane. Zejść do piwnicy, odszukać instalację gazową wg. planów budynku i doprowadzić do ulatniania się gazu. Robota prosta, bo ne trzeba rozkręcać rur, czy robić jakiś uszkodzeń. Wystarczyło tylko w najniższym miejscu rur gazowych odkręcić kurki odwadniaczy, którymi okresowo spuszczano wodę, jaka gromadziła się zazwyczaj w instalacji.
Otworzyli więc rury gazowe. Gaz z sykiem zaczął wypełniać piwniczne pomieszczenia, a po chwili zaczął przenikać do wyżej położonych mieszkań.
Tak samo, po cichu, jak weszli, po cichu opuścili budynek i odjechali.
Wystarczyło teraz tylko cierpliwie oczekiwać.
Centrala była w pełnej gotowości. Gotowa była też grupa włamaniowa, która miała wejść do mieszkania w ewakuowanym bloku, zabrać papiery i wynieść się po narobieniu maskującego bałaganu.

********

Coś jednak poszło nie tak.
Nikt z mieszkańców nie zgłaszał zagrożenia gazowego. Nie podjeżdżało na sygnałach pogotowie gazowe, potem Straż Pożarna i Policja.
Natomiast w ten wielkanocny poniedziałek, 17-tego kwietnia 1995 roku, o godzinie 5:50 rano, budynkiem targnął potężny wstrząs. Mieszkańcy, którzy przeżyli, myśleli, że to trzęsienie ziemi.
Parter i pierwsze piętro bloku zniknęły, wgniecione w ziemię. A cała reszta obniżyła się o dwa piętra, wykrzywiając przy tym cała konstrukcję tak, że już nawet drzwi, czy okien nie dało się otworzyć.
Można powiedzieć, że akcja ratunkowa rozpoczęła się błyskawicznie. Komenda policji i straż pożarna juz po trzech minutach po wybuchu dowiedziały się o tragedii.
Budynek był w tragicznym stanie, stwarzał niebezpieczeństwo budowlane i nie nadawał się do dalszego zamieszkania.
W trakcie inspekcji uszkodzeń, tajna ekipa weszła do docelowego mieszkania i zgarnęła materiały, które były celem całej akcji.
Akcji niestety tragicznej, bo w wyniku eksplozji zginęły aż 22 osoby (w tym jedna zmarła w szoku w drodze do szpitala) Trudno tu mówić o szczęściu, lecz dom ten zamieszkiwało 77 rodzin i gdyby nie okres świąteczny, liczba zabitych mogłaby być znacznie większa.
Tajemniczego dramatyzmu dodaje fakt, że komisja powołanych ad hoc ekspertów uznała, że stan budynku jest tak zły, że musi być on natychmiast całkowicie wyburzony, aby nie stwarzać dalszych zagrożeń. I to mimo, że w momencie takiej decyzji, było jeszcze ciągle zaginionych 17 mieszkańców, znajdujących się prawdopodobnie w zdewastowanym domu. Czyli, jeśli ktokolwiek jeszcze by żył, to miał być pogrzebany żywcem.
Tak też uczyniono i następnego dnia, 18 kwietnia, trzy wojskowe ekipy saperskie zdetonowały ładunki wybuchowe, zamieniając uszkodzony dom w kupę gruzów.

A tymczasem zleceniodawcy akcji otrzymali poszukiwane materiały, czyli zadanie zostało wykonane, tylko... niestety, poniesiono nieprzewidywane koszty – 22 życia ludzkie oraz budynek – miejsce zamieszkania 77 rodzin,
Całość zdarzenia miała pozostać najtajniejszą tajemnicą. Lecz, jak to bywa, już wkrótce mieszkańcy Trójmiasta zaczęli powątpiewać w oficjalne doniesienia, jakoby sabotażu dokonał niezrównoważony lokator z parteru, aby zemścić się na sąsiadach, Sam zresztą zginął w wybuchu, więc nie mógł, na szczęście dla władz, komentować.
Potem była jeszcze puszczana w obieg bzdurna informacja o tym, że to pijani złomiarze rozebrali instalację gazową. Jak mogą kraść miedziane kable pod napięciem, to czemu nie gazowe rury?

Ludzie jednak wiedzieli swoje. Tylko nie było dowodów. Oraz nikt nie miał ochoty na uczciwe śledztwo...

********

Suche fakty.

Przypominam, że w dniu tragedii, prezydentem RP ciągle był jeszcze Lech Wałęsa. Lecz jego czas już się kończył, bo za pół roku miały być kolejne wybory. Więc trzeba było przed opuszczeniem gabinetu pozamiatać.
A zamiatanie w wykonaniu Wałęsy wyglądało w ten sposób, że zbierał on i niszczył wszystkie materiały obciążające jego dwuznaczną przeszłość.
Powszechnie jest wiadomo, że po obaleniu rządu Jana Olszewskiego, Wałęsa uzyskał dostęp do tajnych akt Służby Bezpieczeństwa. Dwukrotnie wypożyczał teczki TW Bolka (czyli swoje) i za każdym razem zwracał je bez najważniejszych dokumentów. Dzisiaj historycy IPN twierdzą, że Wałęsa będąc prezydentem, usunął 200 kart z akt SB o swojej działalności jako tajny współpracownik (TW). Zresztą sam Wałęsa powiedział, że jakieś tam dokumenty zniszczył, ale akt Bolka nigdy nie widział (w wywiadzie z Agnieszką Kublik z GW).

W 1990 roku szefem gdańskiej delegatury UOP (Urząd Ochrony Państwa) został podpułkownik Adam Hodysz. To człowiek, który w latach osiemdziesiątych tajnie współpracował z ludźmi Solidarności (głównie Aleksander Hall). W 1984 po złożeniu rezygnacji, Kiszczak i Jaruzelski wsadzili go do więzienia. Sąd Najwyższy skazał go na 8 lat. W 1990 został zrehabilitowany i objął gdańską placówkę.
Wiadomo było, że ppłk Hodysz w 1992 r. dostarczył akta Bolka Antoniemu Macierewiczowi. Za co zresztą, parę miesięcy później, szef UOP Milczanowski, wywalił go ze służby na zbity pysk.

Lech Wałęsa nigdy do końca nie był pewny, czy ppłk. Hodysz nie posiada jeszcze więcej materiałów jego obciążających. Musiał to więc sprawdzić.

Podpułkownik Adam Hodysz, już w stanie spoczynku, w kwietniu 1995 roku mieszkał w Gdańsku Wrzeszczu, na Alei Wojska Polskiego 39.
W budynku, w którym o piątej pięćdziesiąt rano siedemnastego kwietnia 1995 roku tragicznie wybuchł gaz, zabijając 22 osoby. Pułkownika nie było wtedy w domu.
Do dzisiaj nie udziela wywiadu i nie chce mówić o tragicznych wydarzeniach.
Gdy prof. Cenckiewicz prosił go o ustosunkowanie się do kwietniowej tragedii, odparł:
     - ''nie chcę mówić o Wałęsie, bo przez niego ledwie życia nie straciłem".


No dobrze, czemu dzisiaj wspominamy, tą tragiczną katastrofę z przed ponad dwudziestu lat?
Otóż profesor Cenckiewicz w archiwach IPN znalazł dokumenty pisane przez  Zbigniewa Grzegorowskiego – "najbardziej zaufanego UBeka Wałęsy", gdzie pisze on o:
     - ''znalezisku akta dot. Sprawy Obiektowej ''Jesień 70'' [dokumenty z archiwum byłej SB - red.] w mieszkaniu Hodysza […] w czasie tragedii bloku przy ulicy Wojska Polskiego''. Dodaje też, że ''UOP miał te informacje od swojego agenta''.

Jest to wiadomość, szokująca, bo stawiamy sobie pytane, czy Lech Wałęsa ma na rękach krew niewinnych ofiar.

Osobiście nie sądzę. Najpewniej, w swoim stylu, krzyknął: - Zróbcie coś z tym!
A usłużni UBecy, którzy stale z nim wspólpracowali, tak, jak dawniej prowadzili TW Bolka, już sami wiedzieli, że muszą wymyślić sposób, by przeszukać mieszkanie podpułkownika Hodysza i zdobyć wszystkie papiery jakie ten posiada.

Zrobili to, jak zazwyczaj, nieudolnie i po partacku, grzebiąc w gruzach zawalonego, jedenastopiętrowego budynku, 22 nieinne istoty ludzkie.

A co tam... Ich mistrzowie, ruskie FSB nie takie budynki wysadzało w powietrze.



PS – To, co jest w trzech pierwszych rozdziałach tego tekstu, to wymyslona przeze mnie fikcja pomieszana z autentycznymi faktami. Czy wielce prawdopodobna, czy nieprawdopodobna – nie wiem. Ale tak właśnie mi się w głowie ułożyło.
.

[ http://historia.wp.pl/title,Prof-Slawomir-Cenckiewicz-za-eksplozja-gazu-17-kwietnia-1995-r-mogl-stac-UOP,wid,18459417,wiadomosc.html?ticaid=117859  ]
[ https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybuch_gazu_w_Gda%C5%84sku_(1995) ]
[ http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/578023,nasz-dom-sie-skurczyl-o-wybuchu-wiezowca-przy-al-wojska-polskiego,id,t.html ]
[ https://pl.wikipedia.org/wiki/Adam_Hodysz ]
[ https://www.youtube.com/watch?v=qM4l7HX6buU ]

.

niedziela, 15 maja 2016

Trójmiejska dżungla i matecznik.


Parę dni temu przypomniałem egzotykę Trójmiasta w siermiężnych czasach komunizmu (tutaj [1]). Pisałem o tym, co ludzie związani z morzem, między innymi kiepsko opłacani marynarze robili, by utrzymać swoje rodziny na poziomie względnej normalności. Jeden z komentatorów zarzucił, że to było niemoralne i nieuczciwe. Niemoralnym było łamanie opresyjnych i idiotycznych przepisów komuny? Nieuczciwym było dostarczanie towarów do gospodarki permanentnego niedoboru? A przywoziło się także leki ratujące życie.
Nieważne...
Jednakże prawdziwa dżungla zapanowała w Trójmieście po tej lipnej transformacji. Zwykłym ludziom niewiele się zmieniło na lepsze, natomiast rozkwitły w sposób niesamowity służby specjalne, gangsterzy i szerokie grono powiązanych polityków, prokuratorów i sędziów.
To wówczas stworzono podwaliny pod to, co istnieje do dzisiaj. To Strefa Specjalna Trójmiasto, którą wielu nazywa matecznikiem Platformy.
To prezydent Gdańska Adamowicz, jako burłak ciągnący na linie samolot największego oszusta III RP, oficjalnego szefa Amber Gold.
To prezydent Sopotu Karnowski, od lat nie wychodzący z sądów. I tylko dlatego jeszcze nie za kratami, bo sędziowie są również z tego samego kręgu towarzyskiego.
A tuż przed śmiercią abp Tadeusz Gocłowski prosił o przebaczenie. Dlaczego? Dokładnego cytatu nie można dzisiaj znaleźć, lecz ja wiem, że arcybiskup wiedział i milczał o tym, co w trójmiejskiej dżungli się dzieje.

Przypominam więc człowieka, którego udział w stworzeniu bananowego państwa Trójmiasto nie może być pominięty.

<<<<<   >>>>>


Zakręceni optymiści, niepoprawni durnie i żartownisie mówią o trójpodziale władzy. Ba, nawet o czwórpodziale. A ja się śmieję. Te minione ćwierć wieku naszej historii, to jeden wspólny tygiel, gdzie kolejne władze, biznes z pierwszych stron gazet, wojsko, policja i służby tajne, biskupi i dyplomaci, wszyscy razem kłębią się i gotują w rytm głównego składnika, którym są przestępcy i gangsterzy. Nie wierzycie? To poczytajcie jak, nie tylko Trójmiastem rządził jeden człowiek – gangster, Nikodem Skotarczak.

***


Byli nieco zmęczeni. Nie są już kurcze małolatami. Całonocne balowanie lekko ich wykończyło. Żony, odpicowane, jak zwykle, też już były lekko nieświeże. Lecz byli do tego przyzwyczajeni. Imprezowanie non-stop to styl życia. Należy się im. Byli przecież królami.
Las Vegas w Gdyni na Chwarznieńskiej, tuż przy Obwodnicy,przed południem było zamknięte. To jest nocny klub. A uczciwie mówiąc dosyć ekskluzywny, jak na te czasy, burdel. Jednakże dla nich rzadko które drzwi były zamknięte. Siedzieli więc z małżonkami, po tych hucznych imieninach Kury i czekali na wiedeńskie śniadanie, popijając na klina, przygotowane przez speca od tych spraw, drinki.
A potem on z żoną pojedzie się do chaty za Wejherowo i trochę się prześpi, zanim wieczorem zacznie się nowe życie i nowe interesy.
Byli znużeni. I ich czujność opadła jak kurtyna....

***


Ćwierć wieku wcześniej

Podjechaliśmy taksą prawie pod samo molo w Orłowie. Mieliśmy zarezerwowany stolik u Mamuśki w "Skorpionie" i Leszek, kucharz niebylejaki, szykował już słynną kaczuchę. Lecz przed posiłkiem warto było coś wypić w "Maximie" u Mecenasa. "Maxim" był o rzut beretem od "Skorpiona".
- Cześć Nikodem. My tylko na szybkiego drinka. Co słychać?
- Cześć, wchodźcie, wchodźcie... - I uśmiechnął się tym swoim zabójczym uśmiechem.
Klatę miał, jak stodoła, mimo tego był w pewien sposób elegancki. Chociaż to zwykły bramkarz, ale już się mówiło, że to zaufany człowiek Mecenasa. Włosy miał przycięte, zgodnie z kanonem w tych sferach, na ruskiego mafiozo, czyli dosyć wysoko wygolone po bokach. Przy nim wyglądaliśmy, jak hippisi.
- Po staremu bracie, jakoś leci. – Otworzył drzwi, odgarniając cierpliwie oczekujących i wpuścił nas do środka.

To jedno z pierwszych wspomnień Nikodema. Z bramkarzami, czy to ze studenckiego "Żaka", czy z szemranego "Maxima" wypadało dobrze żyć.
Inaczej, kurcze, nie było imprezy.
Jak sięgam pamięcią, to wielu z tych bramkarzy zrobiło później kolosalną karierę. Jeden, na przykład, dobrze ustawiony w ZMS-ie, tej wylęgarni czerwonych kacyków, został słynnym developerem, z pensją już w roku 2000, w okolicach stu tysięcy złotych miesięcznie.
Lecz, żaden, tak, jak Nikodem, nie został królem.

***

Minęło parę lat.

Hamburg. Dla polskich marynarzy to pierwsze okno na wielki świat. Szczególnie, gdy już się wracało do domu, to tutaj robiło się najważniejsze, niezbędne zakupy.
Oczywiście, w pierwszych rejsach każdy biegł do dzielnicy St. Pauli, aby na Reeperbahn, nasycić oczy zepsuciem zachodu, różnokolorowymi i różnogabarytowymi kobietami okupującymi okna wystawowe we wiadomym celu.
Jednakże, po zaspokojeniu ciekawości, później już zazwyczaj kierowało się do dzielnicy Baumwall, pospolicie zwanej Żydowem, albo u Żydów. Było to dosłownie bardzo blisko, więc strategicznie położone, parę kroków od Landungsbruecken, czyli wielkiego pomostu, do którego przybijali wszyscy marynarze stateczkami z portu, po drugiej stronie rzeki. I ruszali, na zakupy do Żydów.

W drugiej połówce lat siedemdziesiątych miałem właśnie u Żydów zakupić popularne wówczas niesamowicie, zegarki cyfrowe, na które miałem zamówienie. Wszedłem do sklepu z elektroniką, który rekomendował mi kolega. Wtedy usłyszałem:
- Hej stary! Co słychać? Witaj! – to był właśnie Nikodem. Siedział w kącie przy stoliku, z drugim gościem z Trójmiasta, Grubym i popijał kawę.
- Cześć! Kopę lat; co ty tu robisz? -  Zdziwiony zagaiłem.
Okazało się, że sklep, to jego biznes tutaj i handluje czym się da. A dopiero sporo czasu potem, dowiedziałem, że sklep był przykrywką jego ciemnych i nielegalnych interesów.

***

O ile pamiętam, trzeci i ostatni raz spotkałem Nikodema gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych, w kasynie w Grand Hotelu w Sopocie, gdzie nie grał jak większość, tylko stał pod ścianą, popijał drinka i leniwie się rozglądał.
Dowiedziałem się, że Nikodem, ze swoimi ludźmi, stanowił lokalny bank, który na miejscu pożyczał kasę potrzebującym. Pożyczał na 5%. Dziennie...
Tym razem skinęliśmy tylko sobie głowami.

***

Ojciec założyciel pierwszej polskiej mafii

O kim ja tutaj piszę? Pora przedstawić bohatera.
Nikodem Skotarczak, znany bardziej jako Nikoś, urodził się w 1954 roku. Wykształceniem specjalnie się nie przejmował. Nie interesowało go ono, choć był facetem inteligentnym, nie żadnym tam prymitywem. Interesował się za to kulturystyką i ćwiczeniami fizycznymi. Mieszkał tak, jak nasz pan premier Tusk w młodości, we Wrzeszczu. Taka to była dzielnica...
Już gdy miał 19 lat, został bramkarzem w popularnej Lucynce, a niedługo potem, bramkarzem u Maxima w Orłowie. Oznaczało to również, że został zaufanym człowiekiem tajemniczego Mecenasa, dużej postaci trójmiejskiego półświatka, podobno doktora psychologii, pasera i właściciela różnych rozrywkowych lokali.
Prawdopodobnie na polecenie szefa, Nikoś zaczął organizować, dotychczas rozproszonych, pojedynczych handlarzy walutą, czyli cinkciarzy, w jeden hierarchiczny zespół. W szczytowym momencie miał do dyspozycji około 200 ludzi, cinkciarzy, paserów, prostytutki i złodziei.
Wtedy najprawdopodobniej zainteresowały się nim Służba Bezpieczeństwa i służby wojskowe. Rozwinęła się owocna i długotrwała współpraca.
Dzięki temu, jeszcze za komuny, Nikodem uzyskał nieograniczone możliwości podróżowania po Europie. Działał m.in. w Budapeszcie, Wiedniu, Berlinie, oraz w Hamburgu.
Zaczął się specjalizować w przemycie samochodów. Samochodów kradzionych głównie w Niemczech, Austrii i Holandii. Po długim czasie policja mu udowodniła przemyt co najmniej trzydziestu aut, ale nigdy nie został za to skazany. Bo jakże by? Tymi autami przecież jeździli wszyscy ludzie, którzy tak na prawdę liczyli się w Trójmieście.
Warto też wspomnieć, że Nikoś zbijał też fortunę na wydobywaniu i handlem bursztynem. Podobno 70% rynku należało do niego.
W swoich szerokich interesach współpracował, a także wychowywał takich ludzi, jak Jeremiasz Barański, "Baranina", Zbigniew Nawrot, Andrzej Kolikowski "Pershing", Wojciech K. "Kura", Leszek Danielak "Wańka", czy Andrzej Z. "Słowik". Warto podkreślić, że np. śp. "Pershing" darzył Nikosia największym podziwem i uważał za mentora i głównego bossa.
To była stara gwardia, przestępcy, złodzieje i przemytnicy. Ale nie bandyci.
Ta druga fala gangsterów, okrutnych i bezwzględnych dopiero dorastała.

Mając już nieco odłożonej gotówki, Nikodem zaczął inwestować w legalne interesy. Do tego stopnia, ze wszedł w trójmiejski biznes i z przyjemnością był przyjmowany na oficjalnych salonach. Z bardziej humorystycznych momentów tamtych czasów jest fakt przyznania mu medalu "Za zasługi dla miasta Gdańska". Takie jaja.
Wszystkie drzwi, szczególnie w Gdańsku i Sopocie, stały przed nim otworem. A młody pomorski biznes, jak też państwowa administracja, prześcigały się, by z nim się zaprzyjaźnić. Tak, z nim, miłym, uśmiechniętym i eleganckim gangsterem. Twórcą pierwszej zorganizowanej przestępczej – czyli gangu. Mafii.
Jego ludzie, w tym wspomniany Kura, nabyli od prezydenta Sopotu, fantastyczny teren przy samej plaży, na granicy Sopotu i Jelitkowa, dosłownie za bezcen. Tam tenże Kura, zorganizował Towarzystwo Ubezpieczeniowe "Hestia" i wybudował atrakcyjny biurowiec. Dużo ludzi wzbogaciło się wówczas przy tym projekcie. "Hestia" oczywiście nadal się wspaniale rozwija.
To wtedy najprawdopodobniej powstał trwały układ polityczno – biznesowo – gangsterski, który do dzisiaj rządzi Gdańskiem i Sopotem.

Nikodem Skotarczak oczywiście parę razy siedział w swoim życiu. Ale nie za dużo. Słynna była jego ucieczka z berlińskiego, sławnego Moabitu, gdy z wizytującym bratem zamienił się ubraniami i spokojnie wyszedł na wolność. Dwukrotnie uciekał też z polskich konwojów. Jak teraz patrzę z perspektywy, to ani policja, ani prokuratura specjalnie się nie kwapiły, żeby gangstera przymknąć. Widać, że wisiał nad nim zawieszony przez służby parasol.
Tak to Nikodem Skotarczak "Nikoś" wspinając się po przestępczej drabinie, w ciągu dwudziestu paru lat został ojcem założycielem polskiej mafii i niekwestionowanym królem Trójmiasta.
Nie zdołałem potwierdzić, ale obiło mi się o uszy, że był gościem na imprezach organizowanych przez Lecha Wałęsę, w rezydencji na ulicy Polanki.

***
24 kwietnia 1998 –Koniec kariery Nikodema

Pełen życia i wigoru, choć jak podałem na wstępie, nieco zmęczony balangą, ten 44 letni zdrowy i silny mężczyzna, tego poranka, choć właściwie już dochodziło samo południe, czekał w gronie trzech osób – przyjaciela Wojtka K. "Kury" i małżonek na podanie zamówionego wiedeńskiego śniadania.
Kac stępił ich czujność.
Do pokoju weszło dwóch zamaskowanych ludzi. Jeden głośno krzyknął: - Dzień dobry!- i gdy wszyscy odwrócili wzrok, drugi wyciągnął tetetkę i oddał sześć strzałów. Zabił Nikodema na miejscu, a jednym strzałem zmiażdżył Kurze kolano. Kobietom nic się nie stało.
To było klasyczne wykonanie wyroku na zlecenie. Sprawców do dzisiaj nie ujęto. Może nie za bardzo szukano? Także nie znany jest faktyczny zleceniodawca wyroku. Choć mówi się nieco o młodym Pruszkowie, jak też o Rosjanach.
Podobno Nikodem, z pominięciem wszystkich, w tym także Rosjan, chciał bezpośrednio, na własną rękę rozpocząć współpracę z Kolumbijczykami w ustanowieniu stałych nowych szlaków dostaw kokainy do Europy.
Ale tylko podobno...
We wielu domach, ale także biurach i urzędach Trójmiasta zapanowała żałoba po tej śmierci.
Zastanawiającej jest tylko, czy dzieło, to trójmiejskie królestwo, czy układ stworzone przez Skotarczaka nadal trwa? Wielu jest zdecydowanie przekonanych, że tak.


_________________________
[1]   http://naszeblogi.pl/61936-przemytnicy-i-cinkciarze-vs-agent-miami

.

czwartek, 12 maja 2016

Przemytnicy i cinkciarze vs agent Miami



Wczoraj w TVP, w programie "Minęła 20", wybijający się anchorman TV, Michał Rachoń, przeprowadził wywiad z Jarosławem Pieczonką – agentem służb wojskowych "Miami", który się ujawnił. [1]
W pewnym czasie rozpracowywał on trójmiejski półświatek, co m.in. zawarte zostało w ostatniej książce Patryka Vegi.
"Rozpracowywał" to może za dużo powiedziane, bo wykonywał on głównie polecenia, jako agent niższego szczebla, związane, jak sam to powiedział, z określeniem lokali kontaktowych, miejsc spotkań i kto brał udział w tej gdyńskiej mafii.
Michał Rachoń się ekscytował, bo to przecież Gdynianin, lecz urodził się dobre dwadzieścia lat za późno, by osobiście zetknąć się z prawdziwym półświatkiem. Nie mógł więc balować w orłowskim Maximie, gdzie na bramce stał Nikodem Skotarczak, zanim został on ojcem chrzestnym wszystkich polskich mafii i znany był, jako Nikoś. Zginął od strzału w głowę, w lokalu odległym kilometr od mego domu.
Agent Miami pocił się strasznie w czasie wywiadu. Pocił się, żeby za dużo nie chlapnąć, co mogłoby go sporo kosztować i pocił się także, bo nie miał odpowiedzi na pytania Rachonia. Po prostu był za małą rybką.

Jako marynarz nieustannie ocierałem się o ten półświatek, który później przepoczwarzył się w pełną, soczystą mafię.
Lecz, że to była całkowicie operacja służb specjalnych, w pełni przez nich kontrolowana, dowiedziałem się dopiero parę lat temu, gdy zacząłem interesować się operacją "Żelazo" [2]. Zbieram materiały, bo z wieloma osobami zetknąłem się osobiście, a kariery ich, teraz wydają się bardzo interesujące.

Dwa lata temu, zanim ktokolwiek zaczął się interesować Trójmiastem, nawet sam Cezary Gmyz, napisałem tekst wspomnieniowy. Napisałem tez więcej. Lecz to dalsza opowieść i może przyszła książka.

**********

Gdynia na tle szarej i ponurej komunistycznej rzeczywistości była miastem innym, niemalże egzotycznym. Było tu bardziej kolorowo, spotykało się więcej cudzoziemców i można też było kupic towary, których, może poza Warszawą, w innych miastach i regionach Polski były nieosiągalne.
*

Gdy jedziesz samochodem, albo kolejką SKMu z Sopotu do Gdyni, to na wysokości skrzyżowania z ulicą Wielkopolską w Orłowie, wzdłuż rzeczki Kaczej i w cieniu zalesionej Kepy Redłowskiej, stoi osiedle pudełkowych domków jednorodzinnych. To jest tak zwane przez tubylców Zegarkowo. Skąd ta nazwa? Ano dlatego, że jest to osiedle marynarskie, jak podaje miejscowa legenda, wybudowane za pieniądze uzyskane z przemytu zegarków Atlantic, najtańszych, ale bądź co bądź szwajcarskich.
Zegarki te w latach 50-tych i 60-tych cieszyły się w naszym kraju niesłychaną popularnością. Szwajcarzy nie nadążali z ich produkcją, a marynarze z ich przemytem do Polski.
Bo wtedy tak było, że prawie wszystko, co marynarz przywiózł, to był przemyt. Praktycznie niczego nie można było przywieść legalnie.
Ale o tym będzie dalej.
*

Najpierw zajmiemy się cinkciarzami.
Otóż proszę państwa, obecnie jesteśmy znacznie łagodniejsi. Mówimy o różnych przekrętach, niepłaceniu podatków, zatrudniani na lewo – szara strefa. Komuna była znacznie bardziej pryncypialnie drastyczna. Mówiło się czarny rynek i już. A jak rynek, to musiały istnieć czarne banki. I to właśnie byli cinkciarze – mobilne, nielegalne kantory wymiany walut.
Ich rozkwit działalności rozpoczął się już w latach 50-tych ub. wieku, a szczyt przypadł na lata 80-te, kiedy już prawie w każdym mieście powstały sklepy, gdzie można było nabywać towary za walutę – Pewexy.
Można by grubą książkę napisać o czarnym rynku walutowym za komuny, a przekonany jestem, że nawet pracę doktorską.

Podam taki króciutki przykład:

[...Przykładowo z samego Zakopanego w 1971 r. wyruszyło po złote runo (do USA – przyp. mój)1370 osób. Po rocznej pracy za granicą, jak podaje dr Jerzy Kochanowski, góralka przywoziła średnio 3,5 tys. dol. a góral 5 tys. Te 5 tys. wymienione na czarno dawały około 600 tys. zł. Były to duże pieniądze, gdy zważymy, że w 1971 r. średnia płaca wynosiła 2358 zł miesięcznie, a na przykład fiaty 126 produkowane od 1973 r. kosztowały 69 tys. Sprzedawano je tylko na talony, przyznawane osobom uprzywilejowanym. Za dolary jednak - cena wynosiła 1,1 tys. dol. - malucha można było nabyć bez kłopotów. W warszawskiej Victorii zaś, jednym z droższych polskich hoteli, dwudaniowy obiad dla dwóch osób (plus po kieliszku wódki) kosztował równowartość około 3 dol. ]
[http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/dolarze-czy-ci-nie-zal (link is external) ]

Acha, jeszcze dodam, że w sklepach Pewexu, a potem i Baltony, litr Żytniej, albo Wyborowej kosztował właśnie jednego dolara. Więc nasza wódka była też pewnego rodzaju walutą (a spróbowałbyś zdobyć Żytnią, czy Wyborową poza Pewexami – to był produkt luksusowy)

Gdy państwo, bodajże w 1957 ustaliło oficjalny kurs dolara na 4 zł, to na czarnym rynku wynosił on około złotych 40-tu. Potem, jak państwo nieco podniosło,to czarny rynek przyjął kurs wymiany 210 zł za dolara.
To oczywiście płynne i chwilowe kursy, bo bywały momenty i sytuacje, że kurs czarnorynkowy był nawet stukrotnie wyższy.
Warto dodać, że jeszcze w 1989 roku, czteroosobowa rodzina mogła świetnie egzystować, za 200 dolarów miesięcznie.

Długo by tak można wspominać, lecz konkluzja była jedna, kto miał dostęp do dolarów to był panisko (przypominam, w latach siedemdziesiątych średnia pensja ok 2000 zł, to równowartość 10 – 12 czarnorynkowych dolarów), a kto ich nie miał, to niestety żył z pensji.

Czarny rynek istniał dlatego, gdyż dolary obywatele mogli posiadać, ale nie mogli nimi handlować. To znaczy mogli je sprzedać w NBP za te cztery złote (ha, ha).

Tak więc cinkciarze stali się niezbędnym elementem idiotyzmów tak zwanej ekonomii socjalizmu, którą obowiązkowo i z uporem maniaka usiłowano wpoić wszystkim studentom, nawet Akademii Wychowania Fizycznego i Szkoły Cyrkowej w Julinku. Niestety, każdy student wiedział swoje, a o tej ekonomii z księżyca natychmiast zapominał po zdaniu egzaminu. Chyba, że był studentem SGPiS, albo licznych WUMLów.

Gdzie było najwięcej cinkciarzy? Oczywiście, tam, gdzie były dolary. Więc w Warszawie, gdzie zawsze było sporo cudzoziemców i różnego szemranego towarzystwa, no i oczywiście w Gdyni – gdzie byli marynarze (zaraz oburzą się również koledzy ze Szczecina, ale dla jasności, pomińmy to miasto).
Dopowiem tylko, dlaczego ja tylko o tych dolarach. Bo dolar był niekwestionowanym królem. To były "twarde" – twarda waluta. Oczywiście cinkciarze dysponowali innymi walutami, markami, koronami funtami. Ale to był tylko margines.

*


No dobrze, lecz co ci marynarze, dzielni pracownicy socjalistycznej ojczyzny mieli do czynienia z dolarami i cinkciarzami? Ano mieli. I to bardzo dużo. Można nawet powiedzieć, że w Gdyni, jedni bez drugich nie mogli żyć.

W latach 70-tych i później w 80-tych, marynarz też zarabiał te liche średnie dwa tysiące, a na dodatek nie było go miesiącami w domu, żył tylko listami, a z żoną rozmawiał 5 minut, dwa razy w miesiącu. Kto by do takiej pracy poszedł? Dziwne, ale wszyscy, którzy tylko mogli to sobie jakoś załatwić.
Bo pensja marynarza wówczas proszę państwa to był nędzny dodatek na napiwki w portowych barach. Marynarz, czy to kapitan, czy najniższy kucharz "jarzynowy", żył dobrze, bo..."handlował", jak się to powszechnie mówiło. Unikało się takich brzydkich słów, jak kontrabanda, przemyt, czy szmugiel, chociaż dokładnie właśnie to się robiło.
Jeżeli marynarz nie pił i się nie łajdaczył, co jak wiadomo było raczej rzadkością, to mógł się dorobić sporego majątku. Tak właśnie jak to orłowskie osiedle wybudowane za zegarki marki Atlantic.
Choć to raczej pospólstwo. Królowie niegdysiejszego marynarskiego przemytu mają domy w Gdyni, na Kamiennej Górze, gdzie posiadłości przekraczają sporo wartość milona dolarów.

No tak, ale wracajmy na ziemię... Jak to wszystko z tym przemytem i cinkciarzami się kręciło?

Na początek, trzeba było mieć trochę pieniędzy na start. Tak, żeby chociaż zacząć od 100 dolarów (pamiętajmy – wówczas to prawie dziesięć pensji).
Armator płacił marynarzom pewną kwotę w dolarach, tzw. dodatek dewizowy. Jak to w komunie, istniał skomplikowany system stref pływania, przeliczeń itd. O ile dobrze pamiętam, dzienna stawka wynosiła 2,5 dolara dziennie. Więc jeżeli marynarz był miesiąc poza krajem, nie wydał ani grosza na zachodnie cuda, jak Coca Cola, Big Maca, czy taksówkę do miasta, to mógł zgromadzić 75 dolarów. To był ten pierwszy krok do powstania "fortuny".
Byłby jednak frajerem, gdyby tylko gromadził, dane mu od państwa dolary. Marynarz musiał nimi obracać, aby je pomnażać.
Weźmy tylko takie dwa przykłady:
Za zgromadzone 75 dolarów, kupował w Hamburgu, Antwerpii, czy Rotterdamie 15 par jeansów. Informacja dla młodzieży – za komuny jeansów kompletnie nie było w sklepach! To był towar nieosiągalny i pożądany. Po przyjeździe do kraju musiał oczywiście te spodnie dobrze ukryć na statku, żeby mu celnicy natychmiast nie zarekwirowali, albo obłożyli niebotyczną opłatą celną. A potem, podczas postoju, wynosił codziennie, po jednej lub dwóch parach spodni do domu. Gdy już miał wszystko bezpieczne, zanosił to do znajomego handlarza i sprzedawał mu to ze 100% zyskiem. Płacono oczywiście w złotówkach, więc musiał się skontaktować ze znajomym cinkciarzem i z powrotem zamienić walutę na dolary, czyli twarde. Tak oto gromadzona przez miesiąc uczciwie waluta, dzięki czarnemu rynkowi wzrastała do 150 dolarów.
Inny przykład – zarobione 75$ marynarz inwestował w zakup 75 butelek wódki w Peweksie lub Baltonie. Sobie tylko znanym sposobem przewoził to przez bramy portowe na statek i tam w specjalnej kryjówce ukrywał. Pamiętajmy – 75 butelek, to prawie 13 kartonów wódki, po 6 litrów w pudle. I jeśli 40 członków na burcie miało ten sam pomysł, to nagle na statku trzeba było ukryć 520 kartonów wódki lub około 3200 litrowych butelek. Wierzcie mi, to potężna logistyczna operacja. I wielce ryzykowna. Kontrabanda nie mogła być odkryta przez celników w Polsce przed wyjściem statku w morze, jak też przez celników w kraju docelowym, na przykład w Finlandii. No i na koniec, trzeba było jeszcze to tam wszystko sprzedać. A to był najbardziej ryzykowny fragment procederu, bo oczywiście nie było tam hurtowników, którzy za jednym razem zakupiliby ponad 500 kartonów wódki. Ponieważ o tym będzie w innej opowieści, zostawmy to w spokoju i załóżmy, że udało się nam wszystko sprzedać – całe 75 butelek (Cholerna praca!). Przebicie, np. w Skandynawii było świetne. Za jedną butelkę płacili równowartość 10 dolarów!
UWAGA! To są tylko rozważania teoretyczne. Gdybym miał ścieżkę, pozwalającą dostarczyć w Polsce na statek chociażby 10 kartonów wódki, następnie gdybym miał na statku dziuplę pozwalającą tą wódkę ukryć, a na koniec skandynawskiego odbiorcę towaru, to dzisiaj pewnie siedziałbym na Seszelach, a nie przed kompem, albo byłbym Kulczykiem-bis.
Mam jednak pewne podejrzenia, że paru takich specjalistów było...

Więc widzicie, za komuny, marynarz, czytaj przemytnik, całe swoje pracowite życie poświęcał przerzucaniu towarów przez granice, walce z socjalistycznym system ekonomii, organizowaniem zabezpieczaniem i pomnażaniem dochodu. Praca zawodowa była tylko koniecznym dodatkiem.

Warto tutaj wspomnieć, że dla przeważającej części pływającej braci nie było tak różowo. Bo statki pływały po całym świecie. Co miał naprzykład dorobić sobie marynarz, który płynął do Wietnamu i stał tam 6 miesięcy w delcie Mekongu? Choć zawsze coś tam się kombinowało.
Jednakże najlepsze były linie europejskie. Szybko, sprawnie i duży obrót. To była ta arystokracja i to teraz są te milionowe domy na Kamiennej Górze. Zachód natychmiast odpowiadał na zapotrzebowanie marynarzy i w Hamburgu, Rotterdamie, czy Antwerpii powstawały sklepy dla marynarzy. Tak zwani żydzi. U żyda kupowało się wszystko to, na co aktualnie był zbyt w Polsce. Nawet, gdy nie wiedziałeś, to oni ci podpowiedzieli, że na przykład najlepiej teraz idą swetry szetlandy, albo rajstopy kabaretki. Albo nawet mleko dla niemowlaków Milupa.

Inne dalekie linie też miały swoją przemytniczą specyfikę. Na przykład na Wielkie Jeziora amerykańskie, głównie do Chicago, woziło się suszone grzyby. Wyobrażacie to sobie? Grzyby! Ale też lisy, najlepiej srebrne pieśce. A do Brazylii prawdziwy ruski kawior w pół kilowych puszkach, Z kolei na Afrykę wszystko – od kremów Nivea, po tranzystorowe radyjka i resztę AGD.
Znam przypadki przemycania instrumentów muzycznych, nawet pianin do Meksyku. Kamieni szlachetnych i pół-szlachetnych z Zatoki Perskiej i Indii do Europy. Był okres, że Polska była zawalona takim jednym "piaskiem pustyni". Przemyt kości słoniowej, przemyt drewna tropikalnego, złotych monet i wiele, wiele innych.
Co przemycano i w co się wdał gang na jednym polskim statku, że w tajemniczych okolicznościach, jeden po drugim, zginęło trzech kapitanów. Zwłoki ostatniego wyłowiono na wschód od Gdańska w Górkach Zachodnich, z przymocowaną do ciała dużą gaśnicą.
Jest tego bardzo dużo i wiele z tego będzie tematem następnych opowieści.

*

Tutaj tylko chciałem naszkicować, żeby sobie romantycy i ci, co śpiewają szanty, uzmysłowili sobie, że za komuny życie marynarza to była ciężka przemytnicza praca. Niebezpieczna i ryzykowna. Można było stracić cały majątek, a nawet życie.
Wszystko to powodował komunizm. Stała ekonomia niedoboru. Idiotyczne przepisy, gnębienie obywateli, powodowały, że człowiek szukał obejścia, jakiegoś rozwiązania, by dało się żyć nieco lepiej.

Tak właśnie, na tak zwanym komunistycznym czarnym rynku, samoistnie powstał system, składający się z marynarzy, cinkciarzy i handlarzy, który sprawnie zaopatrywał kraj w najbardziej pożądane dobra. Przez władze oficjalnie był tępiony, ale nieoficjalnie niejeden komendant komisariatu, czy naczelnik Izby Skarbowej składał zamówienie na kupon krempliny, paskudnego, syntetycznego materiału, który w pewnym momencie stał się hitem przemytu.
*

Komunizm upadł, choć według mnie tylko się przepoczwarzył.
Nie ma już cinkciarzy? Bo po co? Najsilniejsi i najsprytniejsi z nich są teraz właścicielami kantorów. Można nawet powiedzieć, że mali, byli przestępcy wspierają teraz w obrocie finansowym, dużych gangsterów, czyli banki. Oczywiście całkiem legalnie i zgodnie z prawem.
A warto tu dodać, że spora część ówczesnych cinkciarzy, to była czysta ubecja, trzymająca swą ciężką łapę nad wszystkimi dziedzinami życia i gospodarki, więc oczywiste jest, że także nad czarnym rynkiem. Teraz są poważnymi finansistami konkurującymi z bankami w wymianie walut, stosujący te same tricki, spready, ceny zakupu i sprzedaży, private banking i tak dalej.

Marynarze przestali przemycać, jak ręką uciął. Niektórzy już po transformacji ciągle mieli jeszcze te szmuglerskie ciągoty, ale zostali szybko wyeliminowani, lub jak znajomy kapitan, odsiadują 10 lat za przemyt w potwornym więzieniu w Arabii Saudyjskiej.
Przemyt przestał się opłacać, bo praktycznie wszystko już w kraju można kupić. Oraz teraz marynarze zarabiają przecież "twarde". I bardzo sobie cenią. Do tego stopnia, że stali się wzorowymi członkami międzynarodowego morskiego społeczeństwa, wspaniale pracującymi, nie nadużywającymi alkoholu, zdyscyplinowanymi i godnymi zaufania.
Historie o kontrabandach opowiada się teraz, jak legendy.

Ponadto, oprócz marynarzy, już 3 miliony Polaków jeździ po świecie i zarabia pieniądze właśnie w "twardych".
"Z najnowszych danych NBP wynika, że w ubiegłym roku Polacy pracujący za granicą przysłali do kraju 17,4 mld zł (4,2 mld euro). To środki porównywalne z tymi, które inwestują u nas zagraniczne firmy.
Według wstępnych szacunków prof. Krystyny Iglickiej, rektor Uczelni Łazarskiego, w ubiegłym roku wyjechało z Polski około 140 tys. osób.
- To są niezwykle duże pieniądze przesłane legalnymi kanałami. Do nich trzeba dodać trzykrotnie większą kwotę przywiezioną z zagranicy w kieszeniach i walizkach rodaków - komentuje dla "Dziennika Gazety Prawnej" Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. "
[ http://www.hotmoney.pl/Ile-emigranci-przywoza-do-Polski-To-duze-pieniadz... (link is external) ] .

I tutaj ciekawostka – mimo, że marynarze porzucili ostatecznie szmuglerski proceder, przynależny do ich profesji, inni polscy obywatele przejęli system kontrabandy.
Stałem statkiem badawczym dość długo w Haugesund, w Norwegii, przed mobilizacją i rozpoczęciem naukowego projektu i powoli zaczęły mi się kończyć papierosy. W Norwegii to masakra, paczka byle jakich papierosów kosztuje bagatelka – 16 dolarów, czyli prawie 50 zł!!! [ http://www.cigaretteprices.net/ (link is external) ] . Znajomy Norweg doradził: - nie bądź głupi, idź do Polaków, pracujących w stoczni i bedziesz mógł kupić dużo taniej. I poszedłem. Trafiłem do dobrze zaopatrzonego kantoru, gdzie mozna było dostać polską wódkę, piwo, no i rożne papierosy. Kupiłem marlborasy, jako rodak, a nie skalniak (Norweg) promocyjnie, po 8 dolarów za paczkę.
To i tak 100% zarobek.
No, no, no... zawsze byliśmy obrotnym narodem. I nadal jesteśmy.
.










___________________

[1]    http://vod.tvp.pl/24969793/10052016

[2]   http://niezalezna.pl/13823-operacja-zelazo-zboje-w-sluzbie-prl

wtorek, 22 marca 2016

Amber Gold – zagraj w gdańską ruletkę


 
 

Tym razem nic nie piszę o tych wszystkich zdrajcach, Bolkach, Borsukach, czy Obibokach. Oni też mieli spory udział w tym, by Trójmiasto stało się tym, o czym piszę.

Ale to temat na osobną opowieść... Choć oczywiście - szuje na zawsze pozostaną szujami.


Znawcy tematu dzisiaj, a profesjonalni historycy dziejów najnowszych w przyszłości, pewnie przyznają mi rację, że szeroko pojęty Gdańsk, czyli Trójmiasto z przystawkami od Tczewa do Wejherowa i po Kartuzy, to nasze polskie, domorosłe Chicago lat dwudziestych ub. wieku.
O wyleganiu się pierwszej, polskiej mafii, gdańskim tyglu, gdzie miejscowa, cinkciarska gangsterka sterowana ściśle przez ubeckie i wojskowe służby, powiązana z nowymi politykierami z których urosła niesławna KLD a potem PO i młodymi wilkami biznesu, jak również starymi wyjadaczami palestry, skorumpowanymi do cna, bratały się i podziwiały wzajemnie, świadcząc sobie grzeczności i usługi.. Nawet nasz kościół z biskupami mieszał się w tym tyglu...

Pisałem, gwoli przypomnienia, między innymi tutaj [http://niepoprawni.pl/blog/7787/przemytnicy-i-cinkciarze ] tutaj [http://niepoprawni.pl/blog/7787/mafia-powstala-w-trojmiescie-tak-jak-obecny-rzad ], gdzie opisałem śmierć pierwszego mafijnego bossa, ojca założyciela polskiej camorry, Nikodema Skotarczaka, powszechnie znanego jako Nikoś. Ten uśmiechnięty, elegancki i kulturalny, mimo braku wykształcenia, gangster zatracił się i zapomniał, że ponad cała polską przestępczością stoją, jak zawsze, ruskie, łyse niedźwiedzie. Z KGB i GRU na czele. I nie robił na nich wrażenia honorowy medal Gdańska przyznany przez władze. Po prostu strzelili mu w łeb, gdy wszedł im w paradę.
Dokładnie, jak teraz, w aferze Amber Gold, której proces rozpoczął się w pierwszy dzień wiosny, 21 marca 2016 (po czterech latach śledztwa, gdzie sam akt oskarżenia liczy 9000 kart). A wszyscy dziwnie milczą i zbaczają z tematu. Czyżby ruscy zabójcy Nikosia nadal byli aktywni?

To nie historyczny, a obecnie siermiężny i raczej robotniczy Gdańsk był stolicą mafii i brudnych interesów, a nowoczesna, marynarska Gdynia.
A ja, od lat sześćdziesiątych, praktycznie od kiedy przestałem być naiwnym chłopakiem, ocierałem się, wówczas nieświadomie, o tą zorganizowaną, rodzącą się gangsterkę. Znajomość takich facetów, jak Migdał, Anioł, Kajtek, czy Śruba pozwalała spokojniej żyć i dawała pewne poczucie bezpieczeństwa.
Dodam jeszcze, że moim orłowskim sąsiadem była Mariusz (obecnie Marius) Olech, onegdaj taki sobie pętak, a obecnie milioner od podejrzanych interesów, o którym dalej też będzie mowa [ http://www.forbes.pl/artykuly/sekcje/Wydarzenia/czlowiek-z-trojmiasta,30... ].
A jak już zostałem marynarzem, to życie i egzystencja były by niemożliwe bez pomocy cinkciarzy, którzy wymieniali nasze skromne złotówki na walutę: marki, franki, czy dolary i odwrotnie. I nie wiedział człowiek wówczas, że te chłopaki spod Pewexu, kina Warszawa i Baltony, były ścisle nadzorowani przez specjalny wydział służby bezpieczeństwa.
No i piękny Hamburg... Ulubiony port "na zachodzie" polskich marynarzy. Tu robiło się zakupy do domu, ale także kupowało się jeansy, czy cyfrowe zegarki, by dorobić do opłakanie skromnej, marynarskiej pensji.
A kupowało się ten marynarski chłam u tak zwanych "żydów", co jak się później okaże, było zagraniczną centralą polskich służb i co wyszło na jaw przy akcji "Żelazo", kariery Nikosia, czy powiązań Mariusza Olecha i organizacji amberowskich linii lotniczych OLT.

Teraz, po kilkudziesięciu latach, mogę sobie wreszcie to wszystko poukładać, powiązać koniec z końcem i spojrzeć nieco inaczej na ludzi o których się otarłem: dzisiaj już świętej pamięci Szwarcenegera i Nikosia, czy rodziny Olechów. Oraz na tych, których jeszcze dzisiaj nie wymienię, bo ciągle mają się świetnie. I ciągle są groźni.

Jako mała migawka z przeszłości, wspomnę, że pogrzeb zastrzelonego gangstera "Nikosia", Nikodema Skotarczaka koncelebrował gdański arcybiskup Gocłowski.

Dlaczego tutaj, przy aferze Amber Gold wspominam tamte czasy?
Bo pragnę uświadomić, że występuje tu proces ciągły. Działalność ubecji i cinkciarze już w latach sześćdziesiątych; tworzenie mafii w latach osiemdziesiątych; transformacja obfitująca wysypem szemranych "przedsiębiorców"; gdański desant polityczny z niesławną KLD na czele i obecnie warowny bunkier Platformy Obywatelskiej, stanowią spójny, historyczny proces, który do dzisiaj nie daje się złamać.

Gdy patrzymy na początki gangsterskiej kariery Nikosia i innych, to przewija się postać tajemniczego szefa, który na wszystkim trzyma łapę, o wszystkim decyduje i w półświatku (i nie tylko), cieszy się powszechnym szacunkiem. Wiadomo na pewno, że jest to prawnik. Raz nazywany mecenasem, czy adwokatem, ale też słyszało się: - pan sędzia.
Ta postać do dzisiaj nie została ujawniona. Jest wyraźnie kryta. Powiedzmy sobie - taki lokalny delegat, znacznie wyżej postawionych ważnych ludzi.

To tak, a propos, ciekawostka naszych czasów: - istnieje Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński, a ze sfer pozarządowych – Cezary Gmyz, Witold Gadowski, czy Anita Gargas, ludzie, których cenię, a nawet podziwiam, a mimo tego bardzo wielu informacji nie ujawnia się publicznie.
Przy aferze Amber Gold, tej części, która była klasyczną piramidą finansową, nie ujawnia się tożsamości, powiedzmy, pierwszych pięćdziesięciu klientów będących na szczycie tej piramidy i wiemy, że jak zawsze, to oni są beneficjentami tej oszukańczej struktury. No i gdzie jest te pozyskane od 18 tysięcy klientów 850 milionów złotych?

Zaraz mi tutaj lokalni patrioci wyskoczą z uwagą, że oni też u siebie mieli mafijne układy. To prawda. Był (i jest?) układ warszawski z nietykalną zdobywczynią nieswoich kamienic HGW. Układ ślaski, albo węglowy, albo paliwowy, przez który zginęła spanikowana działaczka SLD Barbara Blida, za co idiotycznie oskarżono ministra Ziobro. Jest też układ wrocławski, ze ścierającymi się Schetyną, Protasiukiem i Dutkiewiczem.
No i szereg (chyba nie jeden...) układów krakowskich, gdzie właśnie  teraz zdurniała z nienawiści do prezydenta Dudy kobiecina, niejaka Katarzyna Kukieła, niewątpliwa osoba z mafijnego układu, lecz i także aktywistka KODu, chlapnęła jadowitym jęzorem na twitterze, a teraz boi się okropnie mafijnych towarzyszy, że za bełkotanie zostanie ukarana.
To prawda, takich lokalnych układów jest dużo. Ale zapewniam, tak bezczelnych i szkodliwych, jak mafia trójmiejska, ze swoją polityczną czapą (kryżą z ukraińska) chyba nie ma.

Powróćmy więc do Amber Gold...

Poważni ludzie, w Polsce, Rosji i na Ukrainie, uzyskali informację, ze kroi się poważny interes, bo platfusie, teoretyczne Państwo Polskie tak kombinowało, że za przyzwoite grosze będzie można przejąć narodowego przewoźnika lotniczego PLL LOT.
Tego fragmentu operacji pilnuje ukraiński magnat,  gangster i Żyd, Ihor Wałerijowicz Kołomojski, który już przejął część cywilnego lotnictwa na Ukrainie, a z pomocą orłowsko – hamburskiego biznesmena Mariusa Olecha, chciał przy pomocy dumpingowych linii OLT (nota bene, miejsca zatrudnienia młodego Michała Tuska) doprowadzić do przejęcia LOTu.

Jest też drugi, niezmiernie ważny powód, dla którego warto zainwestować i stworzyć piramidę finansową Amber Gold. To dosłownie tony trefnych ruskich kruszców – złota i platyny, czego poważni zachodni finansiści nie chcą dotykać, chocby w rękawiczkach. No, ale jakby to się dało wyprać w Amber Gold...
Czy tutaj sprawy pilnował może obywatel Izraela Rabinowicz? Acha... Kołomojski też jest obywatelem Izraela, jako, że posiada trzy paszporty.

Mimowolnie nasuwa się na myśl inny wielki przekręt, który miał miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych, gdzie też Polska i Polacy byli ofiarą i gdzie występowało analogiczne trio: Rosja – Ukraina – Izrael.
To słynny oscylator Bagsika – afera Art-B. A panowie Bagsik i Gąsiorowski, to również żydowsko-ukraińsko-ruskie towarzystwo. No... może jeszcze niemiecko – szwajcarskie.

Czyżby zawsze w wypadku wielkich afer bylibyśmy rozgrywani, jak dzieci przez połączone siły KGB, GRU i Mossadu?
Oczywiście z zatrudnieniem miejscowych służb i politycznych ludzi do wynajęcia.

A więc reasumując: - głównym celem tego, co nam się objawiło, jako wierzchołek góry lodowej pod nazwą "afera Amber Gold", było przejęcie cywilnego ruchu lotniczego w Polsce i wypranie wielkiej ilości ruskiego złota i platyny.
A, że przy okazji narżnięto 18 tysięcy Polaków i zarobieno 300 milionów dolarów... Cóż... obywatele polscy sami sobie są winni, bo są chciwi i głupi. Proszę wybaczyć, ale w takich interesach nie ma sentymentów.

Wyszukano więc i wybrano parę rzezimieszków po wyrokach – "złotego chłopca", Marcina P. I jego kreatywną małżonkę. Żeby nie było żadnych wątpliwości – to autentyczne słupy, które za sowitą zapłatą miały dać twarz całej operacji. Powiedzmy – "trzy lata posiedzicie, a potem cały świat dla was za np. trzy miliony dolarów. Tylko nie zapominajcie – ani mru, mru, bo nikt na cmentarz przychodzić nie będzie".
Małżeństwu P. otwarto specjalny szlak, wykorzystując zaprzyjaźnione ważne osobistości z polityki, urzędów i służb. Gdzie zwykły obywatel załatwiałby coś przez rok, a może nawet i dwa, Marcin P. załatwiał w jeden dzień. Pilnowano, żeby nie było zbędnych pytań (P. był karany, co go na wstępie dyskwalifikowało),  nie żadano zbytecznych papierów, a prawni asystenci dbali o płynny przebieg operacji.
Jednocześnie rozpoczęto iście amerykańską operację marketingowo – reklamową. Lokalizacja firmy w Warszawie tuż przy Ministerstwie Finansów; tysiące wielkogabarytowych plakatów i banerów z udziałem zaprzyjaźnionych polityków. Prasa i telewizja, na czele z Gazetą Wyborczą, TVN i Polsatem zasypane reklamami, a ich dziennikarze piejący z zachwytu.
Jakże nie miał się dać złapać na haczyk zwykły Polak, jak widział ciągnącego za linę odrzutowca OLT, przez prezydenta Gdańska Adamowicza? I jak wiedział, że w tymże OLT premier Tusk zatrudnił swojego syna?
Przecież to pewne 16% zysku, a przy stolikach szeptano nawet o trzydziestu, czterdziestu procentach...

Ta właśnie Gazeta Wyborcza, jak się już sprawa wywaliła, rozpoczęła własne śledztwo. Nie dało się ukryć i zaprzeczyć, że małżeństwo P. to słupy i drobnica. Ogłosili wówczas dmąc w fanfary, że Amber Gold to dziecko słynnego w Trójmieście gangstera Tygrysa, znanego bursztyniarza; pana C., króla trójmiejskich hipermarketów oraz wspomnianego hamburskiego, szemranego biznesmena Mariusa Olecha.
A to klasyczna ściema, jak przy innych aferach. Pokaże się paru nadzianych kolesi, którzy wprawdzie nie są planktonem, jak małżeństwo P., ale też nie są rekinami, lecz co najwyżej leszczami. Taka taktyka informacyjna, stosowana w Polsce wielokrotnie, miała dawać opinii publicznej satysfakcję rozwikłania sprawy, jednocześnie chroniąc prawdziwych złoczyńców i ich wysoko-postawionych pomagierów.
Czy w aferze podsłuchowej takim właśnie leszczem nie jest biznesmen Falenta? A tu mieli być właśnie Tygrys, biznesmen C. i Olech.

Czy usłyszymy cokolwiek, w ramach toczącego się procesu sądowego o prawdziwych założeniach i celach projektu pod nazwą Amber Gold i linie OLT? Czy znowu politycy, tym razem PISu pozwolą przyschnąć sprawie, a brudy wyrzucić do spalarki. A sądy, nasze kochane posłuszne sądy zrobią to co zawsze trzeba?
Dziwię się tylko naszym niezależnym dziennikarzom. I Gmyz i Gadowski, oraz spora grupa innych, na sto procent wiedzą, jak było na prawdę.
Czy im też, jak małżeństwu P., ktoś naprawdę silny i niebezpeczny kazał się zamknąć i siedzieć cicho?
Bo...

.

wtorek, 1 marca 2016

Wolne Związki pamiętają.

Znany nam dobrze szuja i szubrawiec, który kręci i kłamie nie gorzej od swego mistrza Wałęsy, osobnik, którego hańbą okryte nazwisko pominę milczeniem, a który produkuje swoje wypociny, które mają odkupić jego judaszowe czyny jako Obibok Na Własny Koszt, został przez Wolne Związki zidentyfikowany i wszyscy zainteresowani ostrzeżeni przed tą kanalią. 
Lecz oni idą w zaparte - kłamią, oszukują i plują na dobrych ludzi.

A oto oświadczenie o ich mistrzu Bolku:


OŚWIADCZENIE DZIAŁACZY WOLNYCH ZWIĄZKÓW ZAWODOWYCH WYBRZEŻA

W związku z publicznie odczytanym listem Lecha Wałęsy dotyczącym jego rzekomej działalności w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża jako świadkowie czujemy się w obowiązku odnieść do treści tego listu.

  Lech Wałęsa stwierdza:
1. “W roku 1978 przystąpiłem do komitetu Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Wierzyłem, że nasze działania doprowadzą nie tylko do powstania autentycznej reprezentacji robotniczej, lecz poprowadzą także ku wolnej Polsce”.
Przypominamy więc, że Lech Wałęsa pojawił się w WZZach z pomysłem zabijania milicjantów i obrzucania granatami milicyjnych komend. Przez blisko czterdzieści lat nie zdołał też odpowiedzieć jasno na pytanie - skąd dowiedział się o rozpoczynających działalność Wolnych Związkach? Jego rzekoma aktywność, zwłaszcza w późniejszym okresie, postrzegana była przez nas jako typowa forma uwiarygadniania się prowokatora.
2. “Takie też były marzenia moich przyjaciół z WZZ – Anny Walentynowicz, Andrzeja Gwiazdy, Aliny Pieńkowskiej, Bogdana Borusewicza, Jerzego Borowczaka i wielu, wielu innych”.
Lech Wałęsa w swym zakłamaniu i desperacji nazywa - przyjaciółmi - ludzi, których przez lata niszczył i z pomocą bezpieki bezwzględnie wypychał na margines życia publicznego. Przypominamy, że kończąc swoje “internowanie”, zapewniał wysokich oficerów bezpieki i prokuratury: “W Gdańsku wyrzuciłem wszystkich, którzy się mogli wam nie podobać – Borusewicza, Walentynowicz”. Przypominamy też, że oczerniany przez niego przez całe lata lider Wolnych Związków Andrzej Gwiazda z braku minimalnego choćby zaufania, przez wiele miesięcy nie wpuszczał Wałęsy do swego mieszkania i nie dopuszczał do jego udziału w WZZowskich spotkaniach, po to aby w końcu , w czerwcu 1980 roku usunąć Wałęsę z grona działaczy WZZW. Anna Walentynowicz była przez całe lata niszczona przez Wałęsę w sposób trudny do wyobrażenia, a jej pamięć jest przez niego deptana do dzisiaj. Z podobnym zapałem wyrzucał i oczerniał Joannę Duda-Gwiazdę. Marylę Płońską, Lech Wałęsa napadł fizycznie na korytarzu MKZu gdańskiego w pierwszych dniach jego istnienia. Otoczony ochroniarzami, z których kilku okazało się współpracownikami bezpieki i ciągnąc ją za włosy wyrzucił z budynku Solidarności tylko dlatego, że rozdawała Biuletyn Wolnych Związków Zawodowych, którego on sam był rzekomym współredaktorem. Tylko ówczesne zawirowania historyczne uchroniły go od odpowiedzialności karnej za ten czyn. Przypominamy też, że jego przyjaźń w stosunku do przywołanych “wielu, wielu innych” kolegów polegała na tym, że we wrześniu 1981 roku zorganizował on uzbrojoną w metalowe pręty i druty bojówkę, która napadła tychże działaczy WZZów w prowadzonej przez nich drukarni MKZu gdańskiego Solidarności.
3. “W roku 1979 przemawiając na nielegalnym wówczas wiecu ku uczczeniu pamięci robotników grudnia 1970 poczułem naszą siłę, siłę wzmocnioną pielgrzymką Ojca Świętego do Polski latem 1979 roku. Przepowiedziałem wówczas budowę pomnika, który miał zostać zbudowany z kamieni przyniesionych przez ludzi wolności.
Oświadczamy, że to wyznanie Lecha Wałęsy uważamy za szczególnie odrażające, zwłaszcza w świetle niezbitych dowodów jego donosicielskiej działalności z okresu grudnia 1970 roku. Jest znakiem najniższego moralnego upadku, że człowiek, który w czasie krwawej rozprawy komunistycznych służb terroru ze stoczniowcami, sprzedawał ich losy tym służbom, a dziewięć lat później udawał przed nimi zatroskanego ich losem działacza opozycji. Przypominamy, że Lech Wałęsa nie tylko nigdy nie przyznał się przed swoimi kolegami do donoszenia na nich, ale w czasie trwającej dziesięć lat odwetowej akcji bezpieki “Jesień”, nigdy, w żaden sposób nie ostrzegł ich przed tymi działaniami, których był przecież sprawcą. Dodatkową odrazę budzi, przywołanie przez niego rzekomej zapowiedzi wybudowania pomnika z przyniesionych przez ludzi kamieni. To hasło użyte przez Lecha Wałęsę w ówczesnym przemówieniu, zostało przez niego zawłaszczone od Józefa Szylera, który był jedną z głównych ofiar jego podłych donosów.
4. “W roku 1982 w stanie wojennym odizolowano mnie w Arłamowie. Byłem sam, oddzielony od ludzi przez funkcjonariuszy SB i PZPR. Wielokrotnie namawiano mnie bym zdradził solidarność i stanął na czele koncesjonowanych związków zawodowych. Nie uległem tej presji.
“Przypominamy, że Lech Wałęsa przetrzymywany był w luksusowych warunkach rządowego ośrodka wczasowego gdzie zapewnione miał wszelkie wygody z wykwintnym wyżywieniem i niezliczoną ilością alkoholu włącznie, z których w pełni korzystał. Miał również dostęp do całej gamy rozrywek. Nie może też być w żadnym wypadku mowy o izolacji skoro korzystał z prawa do niemal nieograniczonej liczby odwiedzin rodziny, znajomych, przedstawicieli kościoła czy nawet zagranicznej prasy. W porównaniu z tysiącami politycznych więźniów zapełniających wówczas więzienia całego kraju warunki, w których przyszło mu spędzać jego “internowanie” należy uznać za wręcz wyszukane. Lech Wałęsa nigdy nie zażądał aby w imię reprezentowanej ponoć solidarności umieszczono go wraz z wielotysięczną rzeszą jego solidarnościowych kolegów. Przypominamy też, że majac do tego wszelkie warunki Lech Wałęsa, określający się przywódcą ruchu Solidarniości podczas swego pobytu w Arłamowie nie wydał ani jednego oświadczenia w trosce o uwięzionych działaczy tego ruchu, ani jednej odezwy do obdarzających go wówczas zaufaniem Polaków, ani jednego oświadczenia potępiającego stan wojenny, ani jednego słowa nadziei dla tych milionów rodaków, ktorzy w codziennych, często dramatycznych ulicznych protestach domagali się jego uwolnienia! Natomiast wydał pamiętny haniebny, wiernopoddańczy list do gen. Jaruzelskiego, podpisując się kapral Wałęsa.
Oświadczamy więc, że Lech Wałęsa nie tylko zdradził nas wszystkich, ale dokonał tego wielokrotnie i na wiele różnych sposobów. Kontynuację kłamstw, ataków na dobre imię ofiar swoich donosów i publiczne oczernianie tych, którzy stoją dziś przy prawdzie uważamy za dalszy ciąg tej zdrady.
Andrzej Bulc
Jan Karandziej
Kazimierz Maciejewski
Andrzej Runowski
Krzysztof Wyszkowski
Lech Zborowski

28 luty 2016
wzzw.wordpress.com

niedziela, 21 lutego 2016

Zrywanie zasłon maskujących


 

Nadszedł wreszcie czas, aby zacząć ujawniać nam wszystkim, całemu narodowi, czystą, niczym nie zafałszowaną prawdę, której znajomość była dotychczas przywilejem niewielkiej garstki wybrańców.
Reszta Polaków miała żyć w błogiej nieświadomości i konsumować fakty i obrazy, które im wyświetlano na rozlicznych ekranach, fałszujących i przykrywających prawdziwą rzeczywistość.
Po co im to – orzekli mędrcy i przywódcy. I tak niewiele zrozumieją i tylko zmąci to ich spokój.
Pora więc z tym skończyć.

Byliśmy traktowani jak motłoch. Głupi, ciemny motłoch...
System, który wykształcił się w Polsce zaraz po II WŚ, zbudowany przez przywiezionych na sowieckich tankach aparatczyków, oraz międzynarodowych zarządców uzurpujących sobie prawo do kierowania losami narodów, jak masoneria, czy klub Bilderberga, uznał w latach osiemdziesiątych minionego wieku, że osiągnięto pułap możliwości rozwojowych, nie państwa, nie narodu, ale uprzywilejowanej warstwy władców Polski. Towarzysze porozjeżdżali się po świecie i pooglądali, jak można żyć na wysokim poziomie. Zapragnęli tego samego. Było to jednak niemożliwe w sztywnym pancerzu państwa komunistycznego, gdzie wszystko należało do ludu. Trzeba to było mądrze zmienić, aby fikcyjna własność znalazła wreszcie prawidłowych właścicieli. Takich, którzy potrafią docenić stan posiadania i w pełni potrafią czerpać z bogatych zasobów.

Oczywiście, nie można było tego zrobić na tak zwany rympał, przejmować na chama majątek narodowy. To mogłoby wywołać sprzeciw, a może nawet bunt.
Zaczęto wówczas montować scenografie maskujące.
Takim pierwszym w nowym etapie rozwoju była transformacja i jej punkt startowy – okrągły stół.
Oto masz narodzie, popatrz sobie, komunistyczni władcy pokornie schylają głowy, siadają wspólnie do stołu z dzielnymi opozycjonistami i razem kształtują przyszłość nowej Polski, gdzie komuniści będą się odsuwać w cień, a rządzić zaczną zacni i dumni przedstawiciele narodu. Ku chwale ojczyzny. By Polska była krajem mlekiem i miodem płynącym.
To była farsa.
Jak okrutna i szydercza możemy ze smutkiem powiedzieć dzisiaj po dwudziestu sześciu latach.

Jednakże to właśnie wtedy rozwinięto i wprowadzono w życie teorię zasłon rzeczywistości, fałszywych ekranów i krzywych luster. Następnie z powodzeniem stosowano ją przez całe ćwierćwiecze.

Zasłona pod nazwą prywatyzacja. A faktycznie bezczelna grabież majątku narodowego i okradanie obywateli, kierowana przez złowrogiego fanatyka Balcerowicza, pod nadzorem światowej finansjery z paskudnym George Sorosem na czele.

By skryć nieustanne afery i szalbierstwa, z ukradzionych narodowi pieniędzy stworzono dwie stacje telewizyjne: Polsat i TVN, by oczy Polaków zatrzymać na brazylijskiej telenoweli, zachęcić do pląsów w rytmie disco – polo i karmić przetrawioną sieczką, o całe kilometry odległe od prawdy, na temat państwa i świata. Tak maluczcy mieli sobie o czym pogadać przy piwie i grillu.

Zasłony i ekrany maskujące były wszędzie, od gminy do sejmu i kancelarii premiera. To, co miało docierać do narodu, miało być przez nie precyzyjnie przefiltrowane.
Tak się system w tym działaniu rozbuchał, że nawet chcieli zasłonić nam prawdziwy krajobraz montując ekrany wzdłuż każdej drogi.

Rządził fałsz i obłuda. A system – postkomuna i jej kolejni sprzymierzeńcy w tym czasie kradli, kombinowali i dopuszczali się najróżniejszych bezeceństw.
Gdy powstawała taka potrzeba, nie wahano się dokonywać mordów politycznych. Opracowano nawet specjalną metodę, którą naród nazwał seryjnym samobójcą.

Wpływ obywateli na państwo i władzę był żaden. Nawet, jak trzeba było to i powszechne wybory sfałszowano. W zamian dawano ludowi ersatz, złudzenie demokracji i parodię państwa prawa. To właściwie był system pół-niewolniczy, tylko z taką różnicą, że jak ci się nie podobało, to mogłeś z niego spieprzać. W ramach poufnych traktatów czekała już na ciebie praca na tak zwanym zachodzie.

Szczytowym okresem tego zakłamania i całej tej prostytucji były rządy Platformy Obywatelskiej i PSL, z utalentowanym w kłamstwie i obłudzie mistrzem ceremonii, Donaldem Tuskiem. Była więc nam wyświetlana zielona wyspa, gdy wokół szalał kryzys i bankructwa. Drogowskazy pokazywały drugą Irlandię, a dobrobyt był tuż tuż, na wyciągnięcie ręki. Tylko, że między nim, a tą ręką była pancerna szyba telewizorów z programami Polsatu, TVN i przejętej również, nieustanie pro komunistycznej TVP.

A co się działo za maskującymi zasłonami? Czasami tylko docierały do nas strzępy informacji o kolejnych aferach, z których każda po kolei miała być tą aferą stulecia, a w praktyce żadna z nich nie została do końca wyjaśniona.
Zostawianie spraw niewyjaśnionych, czyli tak zwane zamiatanie pod dywan, to bardzo popularna i nieustannie stosowana taktyka usuwania niepotrzebnych kłopotów.

*********

Gdy w zeszły poniedziałek wybuchła świeża afera z Bolkiem – Lechem Wałęsą, spowodowana dziwnymi działaniami wdowy po zbrodniarzu Kiszczaku, zacząłem się zastanawiać, co to za nową zasłonę maskującą wysmażyły służby i co one teraz chcą przykryć.
Bo dla systemu – pamiętajmy – ex-komuny i lumpenliberałów (to wg. Brauna) dzieje się bardzo źle.
Nowa władza, nie dość, że w końcu tą władzę ma, to jeszcze ośmiela się bezczelnie rządzić.
I to wprowadza takie ustawy, że ten mozolnie budowany przez dwadzieścia pięć lat szkielet III RP może się rozsypać, jak domek z kart. Oficjalnie już opozycja zapowiedziała, że będzie walczyć z tym niecnym zamiarem na wszelkie sposoby: na ulicach polskich miast i w szacownych gabinetach tych państw, które mogą pomóc poskromić rozbuchany PIS.

Więc może z tym Wałęsą, to znowu jakieś maskowanie, by dać maluczkim temat do rozmów przy kawie.
Jednak uznałem, że nie – to pierwsza, tak widoczna szczelina na systemie fałszywych ekranów, którymi system odgrodził polskie społeczeństwo od brutalnej rzeczywistości.
Dodatkowym atutem jest tutaj odzyskanie polskiej telewizji TVP, co pozwala odpowiednio i uczciwie nagłośnić tą konkretną sprawę.

Za tym, że zaistniała ponownie afera Bolka jest dramatyczną porażką systemu i katastrofalnym pęknięciem w serwowanym Polakom obrazie, przekonał mnie taki scenariusz i niezbite fakty, które się z nim łączą.

Bardzo łatwo zapominamy, że generał Czesław Kiszczak, zanim został ministrem MSWiA i dostał całą ubecję i policję, do których, czego nie ukrywał, żywił pogardę i opinię o marnej jakości, był wojskowym wywodzącym się ze służb specjalnych. Czyli z tego, czym w końcu zostało WSI.
Mając to na uwadze, nie dziwi już, dlaczego z taką pieczołowitością, osobiście zachowywał akta Wałęsy.
Nie Wałęsy – Bolka. To bzdet. Wałęsa już od okresu powszechnej służby wojskowej był agentem, lub tylko człowiekiem do pewnych zadań wojskowych służb specjalnych.
W roku 1970 został on wypożyczony ubecji, która cierpiała na brak wiarygodnych informatorów w gdańskim środowisku i do roku 1976 wykonywał dla nich pracę.
Współpraca ta, z tego okresu, jest dobrze udokumentowana i już raczej dość dobrze znana. To ten słynny epizod Wałęsy – Bolka, haniebny, ale możliwy do przetrawienia.
Dzisiaj Wałęsa boi się, że w dokumentach Kiszczaka może być coś więcej niż Bolek 70/76.

W 1976 wojskówka odebrała Wałęsę ubekom, bo miała w stosunku do niego już dalsze plany.
Czy stratedzy wojskowych służb specjalnych rozpoczęli przygotowania byłego Bolka do objęcia przywództwa strajków robotniczych, a dalej patrząc, do objęcia wiodącej roli politycznej, po planowanej transformacji, tak, by zabezpieczał on z najwyższych pozycji interesy swoich wojskowych przełożonych?

Dla mnie ten scenariusz pięknie się dopina.

Czy Kiszczak zdecydował zadziałać według zasady – po mnie choćby potop?
Nie cierpiał Wałęsy, uznawał go za miernotę i bufona. Raczej też nie darzył zbytnią sympatią lumpenliberałów Tuska.
Przyszykował ładunek z opóźnionym zapłonem, gdy zrozumiał, że system, jego system w końcu przegrywa.
25 lat nowej Rzeczypospolitej to nieustanne pasmo nieudaczników, łotrów, małych krętaczy i bezczelnych cwaniaków.
Mógł uznać, że dosyć już tego nieudanego eksperymentu. Że po jego śmieci niech się dzieje wola Boża.

Czy Wałęsa w końcu stanie w prawdzie? Nie może!
Nadal obowiązuje go tajemnica służby, a służba, jak wiadomo, ma długie ręce.

Dla mnie bardzo znamiennym był okrzyk Wałęsy wypowiedziany w jednym z dziesiątków wywiadów, które teraz udziela: - "Przecież prowadzący nigdy nie zdradzi agenta, którego prowadzi! To niemożliwe".
Te słowa pełne niekłamanego żalu i rozgoryczenia przekonały mnie, że Lech Wałęsa do końca jest związany przysięgą agentem, który do nieszczęsnego poniedziałku był pewien swojej ochrony.

Miota się dzisiaj, bo to, co się dzieje, wreszcie go kompletnie przerosło.

*************

Czy teraz, gdy już wyciągnięto ten kamyk u podnóża, ruszy lawina?
Zaczniemy się zmagać z wieloletnimi kłamstwami i oszustwami?
A każdy z nas wie, jak wiele tego jest...

A Polska, cóż... nie będzie całkiem prawdziwa, jeżeli nie pozbędziemy się raz na zawsze tych kłamstw, które były skryte za ekranami i zasłonami propagandy i manipulacji.


.