sobota, 16 maja 2015

Zniszczymy Andrzeja Dudę jak Lecha Kaczyńskiego!

Czy system już odpuścił Komorowskiego? Mimowolnie stał się balastem. Poza tym, to nie on decyduje gdzie stoją konfitury.
Warto poświęcić grupę cymbałów zgromadzonych wokół prezydenta, by uratować kwintesencję Układu i Systemu – Platformę Obywatelską.

Taki oto diaboliczny scenariusz usłyszałem wczoraj z ust Łukasza Warzechy, który zaznaczył, że informacje o takim rozwiązaniu krążą właśnie w zaufanych kręgach powiązanych z prawdziwą władzą

Andrzej Duda ma wygrać wybory. Wtedy otoczy się go kordonem sanitarnym. I zacznie się masakra – jego i PiSu. Pięć miesięcy do wyborów parlamentarnych nieustannego bombardowania i nocnych nalotów powinno wystarczyć by zniszczyć wizerunek nowego prezydenta, ośmieszyć go i ubezwłasnowolnić, jednocześnie zadając potężne ciosy Kaczyńskiemu i PiSowi.
W rezultacie uzyska się to, co najważniejsze – utrzymanie się Platformy u władzy i kontynuację faktycznego rządzenia Polską.

Tusk wkrótce przybywa z Brukseli. Lecz nie po to by wesprzeć praktycznie już leżącego na deskach, znokautowanego Komorowskiego, za którym nigdy nie przepadał, on wierny giermek Berlina, a nie Moskwy. On już dostał konkretne wytyczne ze swojej centrali i od szefowej, jak ustawić nową scenę polityczną, już bez Komorowskiego. W swojej arogancji i z berlińskim poparciem, ten pyszny i próżny człowiek przekonany jest, że jak sobie dobrze radził i w końcu poradził ze śp. Lechem Kaczyńskim, to również nie powinno być kłopotów z Andrzejem Dudą.
Przetasuje się nieco gabinet premiera. Może usunie się panią Kopacz, która już nie jest kobietą Tuska i której po awansie potężnie odbiło, tak, że bredzi niemalże, jak Komorowski. Może zawrze się pakt z Grzegorzem Schetyną, to przecież rozsądny gość i teraz, jak nie ma Grabarczyka, to pewnie złagodnieje. Da mu się premierostwo, jeśli przyrzeknie na kolanach, że będzie grał w berlińskiej drużynie. Zresztą ruskim już podpadł.
Wywali się też pod publikę dwóch najbardziej znienawidzonych ministrów, zresztą obie przechrzty, nie z wewnętrznego kręgu – Kluzik Rostkowską i Arłukowicza i motłoch będzie zadowolony.

A PiS w jesiennych wyborach dostanie tak w dupę, że nawet nie będzie w stanie cokolwiek zrobić, jak trzeba będzie pomajstrować przy konstytucji, czy prezydenckim wecie. Duda też będzie się mógł tylko ugryźć ze złości, bo zostanie mu tylko słynny żyrandol.

A Bronek Komorowski? Cóż... niech się cieszy tym, co lubi najbardziej – jajecznicą na tłustym boczku, od czego ma tą fatalną miażdżycę, od kurek, które czule podczas kampanii wspominał. Pójdzie sobie z Dukaczewskim i Nałęczem na polowanie. A czasem zaproszą go przyjaciele do Soczi, jak kiedyś towarzysza Jaruzelskiego.
Wykładów raczej nie będzie prowadził, bo nie znajdzie się na świecie taki uniwersytet, czy fundacja, która zaryzykowałaby jeden ze słynnych wykładów Bredzisława. No i niewątpliwie będzie miał permanentny zakaz wjazdu do Japonii. Małpich wybryków tam się nie toleruje i nie zapomina.

Tęgie głowy myślą. Rozważają setki możliwych scenariuszy. W ramach treningu przesuwają konie i wieże na szachownicy.
Czy zastosowana zostanie tak dzisiaj popularna obrona sycylijska – e

sobota, 9 maja 2015

O durniach i o honorze










 





.


W swoim mniemaniu, w tym, co piszę jestem stuprocentowym felietonistą. Jestem na tyle złośliwy, że dorobiłem się licznej czeredy wrogów, którzy, przyznam to dumnie, są moimi pierwszymi i stałymi czytelnikami. Będzie o nich dalej w akapicie o durniach. Piszę chyba lekko, jeżeli, nawet biorąc pod uwagę błahość tematów moich tekstów, mam zazwyczaj z pięć tysięcy czytelników, a jak się dobrze wstrzelę, to nawet dziesięć razy więcej. I na dodatek, muszę to przyznać z przykrością i wewnętrznym wstydem, w skutek wrodzonego lenistwa nie cyzeluję swoich prac, praktycznie od razu publikując natychmiast to wszystko, co wycieka do palców z mojej nieustannie mielącej słowa mózgownicy. Tematów nie unikam żadnych, bo jako zadeklarowany dyletant, we właściwym, nie potocznym zrozumieniu tego określenia, interesuję się autentycznie wszystkim i o wszystkim lubię pogadać. Oczywiście najwięcej o stanie państwa i ukochanej Ojczyźnie, lecz ta idiotyczna, dzisiejsza cisza wyborcza wyklucza moje tradycyjne strzępie nie jęzora o panu... , czy pani ... .

By być pełnym, rasowym felietonistom powinienem mieć swoją stała rubrykę, albo, jak to się dumnie mówi – kolumnę. Wówczas byłbym felietonistą – kolumnistą. I mógłbym z mniejszą pokorą spoglądać na króla Zygmunta na warszawskim rynku.
Odmówiłem jednak parę razy pisania do druku z paru życiowych powodów. Najważniejszy z nich to taki, że ja ciągle pracuję za granicą, przez co szczęśliwie nie mam kontaktów z urzędami skarbowymi, które mnie autentycznie przerażają. Gdybym jednak zarobił chociażby jedną złotówkę w kraju, to skarbówka spadłaby na mnie natychmiast, jak stado sępów na miesięcznej diecie i ograbiłaby mnie z moich nędznych zarobków – krajowych i zamorskich. Taka ich, psia mać, natura.

Dobrze, ale miało być o durniach i honorze. Jednakże ten przydługi wstęp miał wskazać, że pisanina, którą uprawiam pozwoliła mi poznać masę durni. Niestety, obu płci. Czy warto rozmawiać z durniami? Nie warto. Dureń to z zasady zakuty łeb. Nigdy się nie uczy. A tego, co piszesz kompletnie nie rozumie, bo po prostu nie jest w stanie. Jego mechanizm myślowy działa dosyć dziwnie i zazwyczaj przy większym wysiłku się zakleszcza i zaciera i wtedy durniowi dymi się z uszu, a oczy doznają wytrzeszczu. Macha łapami i pluje w mikrofon, jeżeli ktoś mu nieopatrznie taką zabawkę podsunie.
Umysł durnia to popsute urządzenie i niestety, nic na to poradzić nie można. Należy więc w miarę możliwości durni unikać i nie zaprzątać sobie nimi głowy. Niestety, jeśli piszesz i nie daj Boże jeszcze jesteś czytany, to nie daje się ich uniknąć.
Obserwuję pewne ciekawe, medyczne zjawisko. Durnie są toksyczni i zaraźliwi. Więc czasami nas swoją durnotą potrafią zarazić i durniejemy wraz z nimi. Zamiast z kamienną twarzą, błyskiem rozbawienia w oku i krzywym uśmiechem pogardy przejść mimo, zatrzymujemy się i wdajemy się w niepotrzebną wymianę zdań. Mamy potem za swoje. Rozmowa z durniem zawsze pohańbia człowieka. To już lepiej, jak święty Franciszek, pogadać sobie z ptaszkami i innymi, wszelakimi stworzeniami. To bardziej zdrowe dla higieny psychicznej człowieka. O! Ja właśnie otworzyłem okno i trochę podyskutowałem z zaprzyjaźnionym kosem, który codziennie przylatuje do ogródka pamiętając jabłka jego ulubione, którymi karmiłem go zimą. Na moje nieporadne gwizdy odpowiada przepięknymi trelami i jest nam dobrze ze sobą. Tylko psy w okolicy zaczęły wyć.

Z rozlicznego i przebogatego zbioru durni można, niestety, piszę to z autentyczną przykrością, wyodrębnić grupę naszych durni prawicowych. Albo tylko myślących, że są prawicowi, bo tak na prawdę, nie mogą się połapać, gdy K..., Michałkiewicz, czy B... stale im mącą w głowach tak, że durnieją jeszcze bardziej.
Dureń ze swojej głupoty nigdy nie zdaje sobie sprawy. W internecie, gdy jego napęczniały idiotyzm rzuca się natychmiast w oczy, nie może zrozumieć, dlaczego nie jest wpuszczany i nie ma wstępu na poważne portale. A jak już mu się uda gdzieś zahaczyć, to zazwyczaj w dość krótkim czasie jest spychany na margines, cieszy się powszechną pogardą, co go zazwyczaj doprowadza do skrajnej wściekłości, tak, że kompletnie traci nad sobą kontrolę i jest usuwany w niebyt.
Dureń prawicowy jest z reguły Prawdziwym Aryjczykiem. Oznacza to tylko jedno, że w rezultacie staje się żydomanem, człowiekiem, który zagląda pod każdy kamień, zerka do każdego rozporka i rozpytuje o przodków, w poszukiwaniu tego ohydnego diabła w ludzkiej skórze – Żyda Polakożercę.
W tym względzie świat durnia, prawica jest niesłychanie prosty – wszystkiemu winni są Żydzi. I już. Koniec, kropka. Nie ma Polaków zdrajców, nie ma tych, co tym okropnym Żydom sprzedają kraj za bezcen, To Żydzi są winni złotych zegarków, Pendolino, najdroższych autostrad na świecie, likwidacji stoczni i uwiądowi służby zdrowia.
Prawdziwy Aryjczyk wie swoje. A, że to dureń, to żadna dyskusja nie ma najmniejszego sensu.


Durnie ukochali sobie słowo HONOR. Słowo, nie pojęcie, bo wówczas musieliby rozumieć, o czym mówią. A właśnie nie mają najmniejszego pojęcia.
Myli im się dobre wychowanie, kurtuazja, duma, upór, a nawet głupota i zacietrzewienie z honorem. Po prostu tego nie ogarniają, ale ładnie jest o tym mówić. To takie nowe i atrakcyjne. Honor... fajne.
Durnie prawicy, to w równym stopniu nieszczęsne dzieci czworaków i pegieerów, rzucone na głębokie wody okrutnego świata. Bez tradycji, bez etosu, należytej wiedzy i kodu wartości i zachowań. Neo-niewolnicy, nagle uwolnieni, którzy od tego doszczętnie zgłupieli i jeszcze w paru pokoleniach się nie podniosą.
Lecz to także te śmieszne sygneciki na palcach; te stracone bidne chałupiny, które w rozbuchanej pamięci widzą się jako wspaniałe modrzewiowe dworki, z krzątającą się wszędzie liczną służbą, psami myśliwskimi i szlachetnymi rumakami w stajniach i na wybiegu. Jak to widzieli w filmach o Texasie i nieśmiertelnej Bonanzie. A co wszystko opowiedziała im babcia sklerotyczka. Która kochała opowiadać bajki i różne niestworzone historie.
Można nazywać się więc Braun i być kreatorem króla Polski. Można też nazywać się Tyszkiewicz i wygłupiać się w tanim wodewilu dla gawiedzi.

No i ten honor stale łazi im po głowach. Jak to się popularnie określa w sferach: coś tam coś tam... Coś tam wiedzą, lecz jak już napisałem, nie są w stanie odróżnić jego od innych przymiotów kulturalnego człowieka. W rezultacie szermują tym biednym honorem bez ustanku, zazwyczaj głupio i bez sensu.
Honor jest zespołem zachowań, prawych, słusznych i etycznych wywodzących się z tradycji rycerstwa i czasów, kiedy prawo nie było jeszcze należycie skodyfikowane.
Odnosząc do czasów dzisiejszych i znacznie upraszczając, honorem jest silne poczucie własnej wartości i niezachwiana wiara w wyznawane zasady moralne, społecznie i religijne.
Według dzisiejszego zbioru pojęć, honorowym człowiekiem jest stający w obronie ojczyzny – patriota, obrońca słabszych, bezinteresowny pomocnik, walczący o swoje racje, ale umiejący się przyznać do błędu; człowiek dotrzymujący danego słowa.
Oczywiście w Polsce, jak we wielu europejskich krajach istniał szczegółowy kodeks honorowy, którego obecnie wiele reguł się zdezaktualizowało, bądź się zmieniło. Czy na przykład obowiązek dokonania zemsty, nawet w sytuacji dobicia rannego, leżącego przeciwnika, utrzymuje się w dzisiejszych zasadach moralnych?
Inną istotna cechą kodeksu honorowego było założenie, że o honorze kogoś mogli decydować tylko inni ludzie honorowi. Przed II WŚ w Polsce wykluczeni z tej grupy byli chłopi, mieszczanie i Żydzi, pogardliwie mówiąc, całe to pospólstwo. Honor to sprawa szlachty i wojska. Z tym, że zarówno szlachcic, jak i oficer mógł honor utracić, nabywając wówczas dyshonor, jeżeli inni honorowi ludzie tak ocenili.
Oczywiście, ludzie niehonorowi, czyli całe to pospólstwo nie mogło decydować o honorze. Czy to nabożnisia modląca się codziennie przed ołtarzem, która po wyjściu z kościoła natychmiast okazuje, że diabła ma za skórą, czy też gamoń,  który kłamie w żywe oczy, napuszcza ludzi na siebie, zmienia poglądy w zależności od sytuacji.
Niestety, ci ostatni, i ta pospolita szuja i te nadobnisie, gęby mają pełne honoru.

Rozwiązanie tego problemu jest niesłychanie proste – wystarczy tylko zrozumieć i sobie uświadomić, że to pospolite durnie. Tacy nie wiadomo jak by się nie wypinali, nigdy nie zostaną ludźmi honorowymi. Bo honor wymaga pełnego zrozumienia. Niedostatki durnia na takie zrozumienie nie pozwalają.

Ponadto, po raz trzeci przywoływana zasada – z durniami się nie rozmawia.


.

środa, 6 maja 2015

Biuro Manipulacji Internetem – czy tak to działa?


 

 

"Relacjonując w TVN wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z 10 października 2010 roku
Kolenda – Zaleska przytaczała słowa, których prezes PiS nie wypowiedział, Sęk w tym, ze w ślad za manipulacją rzekomymi cytatami ruszyła lawina komentarzy piętnujących Jarosława Kaczyńskiego" [1].
Przypominam – Katarzyna Kolenda – Zaleska, to gwiazda TVNu, reporterka, którą wielokrotnie złapano na kłamstwie, manipulacji i zmyślaniu. Dodatkowo jest to resortowe dziecko.
 

Jak ruszyła ta lawina komentarzy? Może tak?
...........

- Możesz dziś posiedzieć trochę dłużej Duchu? Mamy większe zlecenie i musimy rozłożyć trochę sztucznej trawy.
     Wolny Duch nie miał pojęcia o czym Szef mówi, ale skinął głową.
- Sztuczna trawa, jarzysz? Na licznych kanałach rozwijamy dywany opinii i próbujemy wciągnąć innych do gry. Na naszym boisku i zgodnie z naszym scenariuszem, że tak powiem...
- Fajnie! – skinął głową Duch. – Jaki jest przekaz?
- Ten palant Kaczyński wyskoczył z "prawdziwymi Polakami". Albo i nie. Nieważne... Mamy to sprzedać. Możesz się domyślić, kto to zamówił – uśmiechnął się szef.
 
*

- Trzy, dwa, jeden. Dawać, dawać, dawać!
     Dziesięć klawiatur  zaczęło trzaskać prawie w tym samym momencie. Z boksów wypuszczono oswojone trolle. Od razu zaczęły rozwijać na boisku sztuczną trawę. Celem było dwadzieścia różnych forów: osiem gazet, pięć witryn politycznych i siedem portali dyskusyjnych. Wszystkie trolle miały zamieszczać krótkie wpisy potępiające zmyślone słowa JK, albo zbijać argumenty przeciwników.
     Duch był w swoim żywiole. Widział, jak specjalny program przesyła wiadomość, odbijając połączenie od wielu różnych serwerów w sieci i rozszczepiając nadawców na różne adresy IP, dzięki czemu wszystko wyglądało przekonująco. Jak gdyby zwykli użytkownicy naprawdę podjęli ten temat. Przez najbliższe dni podtrzyma go załoga blogerska, a później zainteresuje się nim pewnie kilku kupionych komentatorów z odpowiednich gazet. Następnie trzeba poczekać, aż zajmą się tym radio i telewizja. Gra stanie się rzeczywistością, a sztuczna trawa – prawdziwym trawnikiem.

     Witamy w Faktach. Ostatnio robi się coraz głośniej o dzieleniu narodu na prawdziwych Polaków i tych nie prawdziwych, jak to powiedział prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński...
 
*

     Co tutaj jest prawdą, a co fikcją, musicie sami określić.

...................................

[.]Napisano na podstawie powieści Andersa de la Motte "Buzz"
[1] – " Resortowe dzieci MEDIA"

wtorek, 5 maja 2015

Kurduple

Czy cechy fizyczne, wygląd, wzrost, włosy, okulary mogą wpłynąć na życie, charakter i postawę polityka lub podobnej osoby publicznej? Sądzę, że tak.

W szkole podstawowej byłem raczej dużym chłopakiem. Oczywiście, w niższych klasach dziewczyny były większe i trzeba było uważać, bo potrafiły przyłożyć. W okolicach 6-tej, 7-mej klasy to się zmieniło i zniknęło zagrożenie ze strony dziewczyn, a nawet powiem więcej, zaczynały się one stawać fascynujące.

Jednakże nie wszystkie chłopaki rosły równo. Pozostała grupka, której geny i natura poskąpiły wzrostu. Były to tak zwane konusy. Konusy były szybkie, zawsze nerwowe i wiercące. Wykluczyć tu należy grubasów, bo oni niezależnie od wzrostu stanowili osobny gatunek, koncentrujący się na przyjmowaniu pokarmów i wydawaniu jak najmniejszej energii.

Jeden z takich konusów, który już powoli zaczął się kwalifikować do przeniesienia do grupy grubasów, ale jeszcze nie całkiem, odznaczał się niesłychaną złośliwością i bardzo często brał mnie sobie za ofiarę. Jak już wspomniałem, byłem raczej duży, a tu muszę jeszcze dodać, że to powodowało, iż również byłem łagodny. Złośliwy konus nazywał się Nowak. Ignorowałem go tak długo, jak tylko mogłem, ale, jak to zwykle bywa, przebrała się miarka i zmuszony byłem wyzwać go na pojedynek, w czasie długiej przerwy w tzw. Małym Lasku za szkołą. Uczucia miałem mieszane, bo jakżesz to – bić konusa?
No cóż, jakoś trzeba było przeciąć jego niecywilizowane zachowanie.
Stanęliśmy naprzeciw siebie, i ja, już młody adept judo, nie potrzebowałem nawet 5 sekund, żeby go powalić i usiąść mu na klatkę. Cierpliwie wówczas pytałem się go czy już ma dosyć – on potwierdzał; następnie pytałem, czy w końcu przestanie się zaczepiać – on potwierdzał, a wtedy ja złaziłem z niego i Nowak natychmiast rzucał się powrotem na mnie z pięściami. Cykl powtarzał się kilkukrotnie i nie wiadomo jak długo by to trwało, gdyby w końcu dzwonek nie wezwał nas do szkoły.

Dopiero po paru latach uświadomiłem sobie mój błąd. Gdy ja już go przewróciłem, to powinienem mu zrobić krzywdę. Usiąść mu nie na klacie, lecz umieścić mu kolano na szyi i trzymać tak, aż mu oczy wyjdą na wierzch i dodatkowo okładać jego głowę pięściami tak, by bolało. Wówczas walka zakończyłaby się w jedną minutę, a Nowak na parę tygodni zaprzestałby swoich zaczepek. Jednakże, ja w swoich chłopięcych latach reprezentowałem postawę niemal buddyjską i robienie komuś krzywdy nie mieściło się w głowie. Ale powoli się uczyłem.

Wtedy też zaczęły powstawać zalążki mojej teorii o konusach, która z biegiem lat zaczęła się jak najbardziej potwierdzać, by w końcu w dorosłym życiu ugruntować się ostatecznie.

Cóż to za teoria? Otóż właśnie te 20 centymetrów wzrostu robią różnicę. Mali mężczyźni, nazywani w dzieciństwie konusami muszą stale coś udowadniać. Gorycz braku wzrostu, zazdrość w stosunku do wysokich powoduje kompleksy, które znajdują ujście w wielkich ambicjach i nieustannym dążeniu do sukcesu.
Jak oni się czują zrozumiałem, gdy przy moim 188 cm wzrostu, wsiadłem do autobusu wiozącego koszykarzy. Stojąc między nimi i rozmawiając, musiałem zadzierać głowę, by nawiązać kontakt wzrokowy. Czułem się głupio i nieprzyjemnie. To ja przez całe życie spoglądam z góry, co powoduje mój wewnętrzny spokój i łagodność. Odwrotnie, czyli patrzenie z dołu do góry jest potwornie wpieklające. Nie dziwię się konusom ich nieustannej, wewnętrznej wściekłości.

W Stanach Zjednoczonych zrozumieli to już bardzo dawno i bacznie obserwują wzrost polityka. Tam się to liczy. Dla konusów zostawiają show business i kino pełne jest amerykańskich kurdupli. No może nie takich jak De Vito, ale Tom Cruise, czy Di Caprio, to żadne wyrośnięte olbrzymy. Podobnie cała reszta.

A co nasi domowi politycy? Oczywiście! Moja teoria jak najbardziej prawdziwa. Nie będę tu analizował czasów komuny, bo wtedy to nie miało żadnego znaczenia, chociaż taki Gomółka też był raczej kurduplem.
No, ale gdy nastała demokracja, to już mali faceci mogli swobodnie ruszyć do ofensywy. Mały jest Wałęsa, mały jest Kwaśniewski. Nie można powiedzieć, że duży jest Komorowski, a co dopiero Tusk.
Nieco inna sprawa z Jarosławem Kaczyńskim. Osobiście niski, ale przecież miał brata bliźniaka. To powodowało, że stanowili swojego rodzaju tandem i gdy byli razem, nie stanowili osobowości typowego kurdupla.

Na zewnątrz też podobnie, najwięksi rozrabiacy europejscy to mały Sarkozy i mały Berlusconi.

Brak wzrostu pcha ich przez życie do udowadniania czegoś. Głównie do udowadniania, że mogą być lepsi. I jak tylko mogą, do wycinania długasów.
Wokół Tuska nie ma już ani jednego drągala. Wszyscy zostali wyeliminowani, Najbliżsi kumple jak Nowak, Arabski są tacy sami jak on. Taki też jest Schetyna, tylko, że coś za cwany i ambitny. Bo jak już ci mali wytną wysokich, to zaczynają się gryźć między sobą.

Czy już cały świat jest skazany nieuchronnie na rządy małych ludzi? Tu jestem pesymistą. Zawsze oni będą się pchać pierwsi. Nam długasom pozostanie siatkówka i koszykówka. No chyba, ze zaczniemy stosować podobne reguły jak Amerykanie.

To, co napisałem, nie stosuje się do dziewczyn i kobiet (proszę sobie Szanowne Panie wybrać wedle nastroju). Kobiety to terra incognito i żadne proste reguły nie mają zastosowania. Działają one na zasadzie teorii chaosu i matematyki złożoności (chaos and complexity theory). Więc ja, nawet w minimalnym stopniu nie podejmuję się tu dokonywać analizy. Co więcej – uważam, że jest to naukowo niemożliwe.

Wszystkich czytających, którzy są obdarowani niskim wzrostem gorąco przepraszam, jeżeli poczuli się urażeni.
Lecz przecież wydźwięk tego tekstu jest dla nich optymistyczny.
To oni noszą buławę w plecaku, jakby zapewne potwierdził Napoleon Bonaparte.


Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/7787/kurduple

piątek, 1 maja 2015

Polskie złodziejstwo narodowe



Koniec II Wojny Światowej nie był dobry dla Polski. Śmiem nawet twierdzić, że my tą straszną, okrutną wojnę przegraliśmy na całej linii i z kretesem. Nie przyszedł bowiem po niej okres spokoju, satysfakcji, budowy i radości, jak to zazwyczaj ma miejsce w krajach zwycięskich.
My z tego zwycięstwa nic nie uzyskaliśmy. A nawet wprost przeciwnie.
W kraju zapanowała napływowa dzicz, która tylko rabowała, nadal mordowała Polaków i zaprowadziła terror, nie mniejszy niż za okupacji.
Nikt chyba, kto ma już swoje lata, albo specjalnie interesuje się historią najnowszą, nie zaprzeczy, że powojenne lata w Polsce, tak zwany okres stalinowski, to były czasy straszne.

Natomiast nie za dużo ludzi wie, że ta dzicz ze wschodu, która opanowała nieszczęsną Polskę, oprócz mordowania prawych obywateli, jednocześnie cały czas rabowała i kradła. Gdzie się tylko dało i kiedy to było możliwe. Nieustanne przestępstwo było stylem życia. Od samej góry do dołu.
Więc dlaczego nas teraz dziwią afery i przekręty ferajny Tuska i mafijne platformerskie standardy? To przecież tylko kontynuacja, może jawniejsza i bardziej bezczelna, tego, co już od razu po wojnie zaczęło się. Po prostu są nowi złodzieje, nowa dzicz, jeszcze nie nasycona, bardziej pazerna i spragniona. Komuniści mieli dziesięciolecia na swoje łupieże. A ci dopiero się dorwali, mają za sobą siedem lat i w każdej chwili mogą być odsunięci. To i kradną i kombinują na potęgę.


Kiedyś w osobnym artykule opisałem pewne przypadki przemytu do kraju przez marynarzy dóbr konsumpcyjnych, co było w latach komuny nieodłącznym elementem pracy na morzu. Zapewne jest nadal, bo zawsze tak będzie, że towar tani w jednym zakątku świata, może być niesłychanie drogi w jakimś innym miejscu. A kto, jak kto, jak nie marynarz, ma możliwości bezpiecznego przewiezienia go z jednego końca świata, na drugi.
Jeżeli jakikolwiek pływający znajomy  powie wam, że nigdy w życiu niczego nie przemycił, to mu nie wierzcie. To było po prostu niemożliwe, bo system był tak skonstruowany, w którym żeby wyżyć, trzeba było dorobić na boku.
Osobnym problemem jest kwestia skali. Bo, jak się dobrze zastanowić, kim są w Polsce dzisiejsi milionerzy?
O tym będzie ta opowieść...

Kiedy tylko, jak mówią, komuna runęła, a w Polsce zapanował kapitalizm, to marynarze, którzy z braku polskiej floty, która została rozkradziona, ruszyli pracować u zagranicznych armatorów, i natychmiast przestali cokolwiek przemycać. Po prostu to już nie miało sensu i się nie opłacało. To się tylko opłacało w systemie, jaki w Polsce panował.
Praca za granicą zapewniała godziwy zarobek. Pracę się szanowało i idiotyzmem byłoby ją głupio stracić, za durny przemyt.
Czy to znaczy, że ten, bądź, co bądź, przestępczy proceder upadł? W żadnym wypadku. Na ten temat mogliby coś więcej powiedzieć pracownicy Polskiej Żeglugi Bałtyckiej, którzy do dnia dzisiejszego dostarczają atrakcyjne towary po całkiem nierynkowych, niskich cenach.
Wniosek z tego tylko jeden – przemyt i manipulowanie transferem towarów, to nieodłączny systemowy element polskiej gospodarki.
Tak właśnie robi się najlepsze interesy i tak powstały największe polskie fortuny. O czym mało kto wie, a już najmniej szary polski naród.

*********

Kiedy to się zaczęło? Trochę historii...
Nie uwierzycie, ale to zaistniało tuż po wojnie, w roku 1947. I to w sposób zinstytucjonalizowany, z udziałem najwyższych władz państwa.
Właśnie w tym roku powstała SSF – Specjalna Sekcja Finansowa, wspólne przedsięwzięcie służb wojskowych i cywilnych, oparte głównie na pracownikach pochodzenia żydowskiego.
Wtedy właśnie powstały podstawy przemytu i rozboju na dużą skalę, prowadzone przez państwowe instytucje, głównie przez służby specjalne i placówki dyplomatyczne.

Początek był dosyć prosty. Powstało państwo Izrael. Pośród ponad stu tysięcznej grupy polskich Żydów, którzy przeżyli wojnę i holocaust, czyli ci najprężniejsi i najbogatsi, wielu nagle zechciało opuścić "ojczyznę" i wyjechać do Izraela. A to nie było łatwe.
Trzeba było zdobyć pozwolenia, uzyskać paszport, rozwiązać sprawy majątkowe, itd. Któż lepiej mógł w tym pomóc, jak nie Żydzi u władzy i w aparacie bezpieczeństwa. Tak rozpoczął się handel na wielką skalę. Za złoto, ukryte dolary, biżuterię i akty własności nieruchomości, można było zdobyć upragnioną możliwość wyjazdu.

A dodatkowo, mieliśmy wtedy prawdziwy dziki zachód. Nie mówimy tu o jakimś odległym zachodzie, tylko o ziemiach odzyskanych i o granicznych Niemczech, bo NRD jeszcze nie było. Powstały całe zorganizowane grupy szabrowników, które przeczesywały kraj i rabowały, co się dało, zazwyczaj mienie "bezpańskie", posiadłości ludzi, których wymordowano, Niemców, którzy w panice przed Czerwoną Armią uciekli na zachód, czy przedwojennego ziemiaństwa, które na okres wojny schroniło się na Zachodzie.
Trzeba przyznać, że ówczesne władze państwowe, poprzez wszystkie te MO, czy Korpusy Bezpieczeństwa Publicznego zaciekle ścigały i tępiły szabrowników. Lecz nie w obronie prawa. W żadnym wypadku. Ówczesne władze uznawały, że to właśnie im się to wszystko należy. To mienie pozostawione, te dworki zamknięte na klucz, by czekać na właścicieli i te fabryki, których wojna nie zniszczyła.
Zresztą z tymi fabrykami, kopalniami, czy innymi zakładami było najgorzej. Do tego dostępu nawet nie miała swojska, polska dzicz. Tu przyjeżdżały specjalne komisje ze Związku Radzieckiego, inwentaryzowały całe zakłady, potem rozbierały na kawałki, pozostawiając tylko puste mury i wywoziły do siebie, gdzieś za Ural. Nie było zmiłuj – za słowo protestu kula w łeb.

W Polsce oczywiście, można nawet powiedzieć – a jakże! – powstał półświatek. Częściowo samoistnie, jak to ma miejsce w każdym kraju, jednak w tym wypadku, w przeważającym stopniu utworzony przez służby specjalne. Żeby było weselej, osobno na tym polu działały służby cywilne, ta wieloraka esbecja z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, jak i służby wojskowe, słynna informacja a potem wywiady i kontrwywiady.

Obszarem szczególnego zainteresowania tych służb i całkowicie przez nie zdominowanym był styk z zagranicą. Dosłownie wszystko, co się z tym łączyło, było pod ścisłą opieką i nadzorem aparatu państwowego.
Były więc kompletnie zinfiltrowane i kontrolowane wszystkie tak zwane centrale handlu zagranicznego. Łatwe do rozpoznania, bo ich nazwy zazwyczaj kończyły się na "-ex", np. Drutex, Drzewex, Sznurex, czy Dziwex.
Ścisłą kontrolą byli objęci wszyscy podróżujący po świecie. Polski obywatel nie miał prawa posiadać paszportu na stałe. Gdy chciał wyjechać odbierał go z milicji, a gdy wracał musiał go natychmiast zwrócić.
Marynarze też byli nieustannie kontrolowani. Bez specjalnych pozorów.
W Polskich Liniach Oceanicznych, co znam osobiście, a niewątpliwie też u pozostałych armatorów, szefem kadr załóg pływających był pułkownik SB. On decydował czy marynarz popłynie i gdzie popłynie. Czy do braterskiego Wietnamu, by stać miesiącami w delcie Mekongu, czy do zgniłych Stanów Zjednoczonych na Wielkie Jeziora, by dostarczyć do polskiego Chicago kilogramy suszonych prawdziwków (jak te statki pachniały wówczas!) i worki lisich skór. Byli marynarze równi i ci równiejsi. Oraz oczywiście byle jacy. Wszyscy pod kontrolą służb.

Ale wróćmy do wspomnianego półświatka – aparat państwowy całkowicie kontrolował takie wówczas przestępcze działania: prostytucję, cinkciarstwo, czyli zabroniony handel walutami i złotem, paserstwo i przemyt. To wszystko było jedną, zorganizowaną machiną i jak by mogli, to by utworzyli do tego specjalne ministerstwo. Niestety, obawiali się międzynarodowej opinii, więc w tajemnicy, zajmowały się tym różne takie Departamenty X, Y, Z w ministerstwach spraw wewnętrznych i obrony narodowej.

W tak zwanym międzyczasie naszła mnie taka refleksja – gdzie byśmy byli jako państwo i obywatele, gdyby uralska dzicz, cywilizacji turańskiej,  nie narzuciła nam tej rozbójnickiej, przestępczej kultury? Czy bylibyśmy, jak to się pięknie zapowiadało w II Rzeczpospolitej w gronie pięciu najbogatszych i najszczęśliwszych państw kontynentu? Dumni ze swoich osiągnięć i nie tak zdeprawowani?

Taka krótka anegdotka, powszechnie znana w Trójmieście. Pewien pracownik Stoczni Gdańskiej, miał taką możliwość, więc wynosił codziennie z zakładu pracy jedną cegłę w teczce. Na bramie nigdy się tego nie czepiali.
Po dwudziestu latach wybudował sobie dom. Był szczerze zaskoczony i nie mógł zrozumieć, czego od niego chcą, jak go w końcu milicja dopadła i oskarżyła o kradzież.


Nie myślcie, że w tych wszystkich grabieżach, przemytach i oszustwach, ze strony państwa uczestniczyły tylko służby specjalne. Proceder obejmował całe władze, łącznie z Biurem Politycznym i Komitetem Centralnym PZPR.
Do tego stopnia przywódcy państwa byli namolni, chciwi i zachłanni, że w końcu funkcjonariusze służb postanowili robić rozboje i przekręty na własną rękę, żeby nie dzielić się z partyjnymi hienami.
W międzyczasie wybuchła jeszcze tak zwana afera kurierska, gdzie w poczcie dyplomatycznej przewożono całe skrzynie towarów pochodzących z przestępstwa.
Wtedy to właśnie generałowie i pułkownicy służb postanowili zorganizować akcję Żelazo. Co to takiego to żelazo? Tak sprytnie ukryto nazwę złota, którym zaczęto obracać na dużą skalę. Nawet sobie nie wyobrażacie jaki był obrót złotymi dwódziestodolarówkami. Do tego stopnia, że sprytni żydzi z Antwerpii, zaczęli bić własne, nielegalne monety dla Polaków. Były fałszywe, ale złota miały tyle, ile potrzeba.
Ale "Żelazo" to także napady i rozboje na zachodzie, kradzieże, wymuszenia i nawet napady na banki. Wszystko pod ścisłym nadzorem esbecji i wywiadu. Wsławili tu się szczególnie trzej bracia Janoszowie, którzy pod przykrywką, prowadzili przestępczą działalność w RFN, głównie w Hamburgu.

Apogeum zorganizowanego przez państwo rozboju przypadło na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Różne dziwne rzeczy wychodziły czasami na jaw. A  to sprawy związane ze znanym playboyem, synem premiera Jaroszewicza, czy ze złotym medalistą w pchnięciu kulą Władysławem Komarem. Dziwactwa rodziny I sekretarza Edwarda Gierka. No i ten tajemniczy generał Milewski.

Ja bym mógł zapisać tu długie stronice omawiając setki spraw, jakich różnorakich przestępstw dopuszczał się aparat władzy, w taki sposób, jakby to było coś naturalnego i w żadnym przypadku nieuczciwego.
Społeczeństwo to dobrze widziało i świetnie zdawało sobie sprawę z tych procederów i niestety, jakby idąc za panem ojcem, demoralizowało się coraz bardziej i do uczciwości i prawości miało stosunek co najmniej ambiwalentny.

Historycy będą się długo spierać, kiedy właściwie komuna uznała, że już nie ma szans, dalej nie pociągnie i zaczęła sobie przygotowywać miękkie lądowanie i odpowiednie zabezpieczenie na pomyślną i obfitą przyszłość.
Skłonny jestem założyć, że poważne przygotowania rozpoczęto gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych.
Wtedy też zmontowano "matkę wszystkich afer" – FOZZ – Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego.
Gwoli krótkiego wyjaśnienia dla młodzieży, co to było ten FOZZ?
Otóż towarzysz Gierek, chcąc nadgonić biedne i siermiężne lata Gomułki, zapożyczył państwo na niesamowitą sumę, jak się wówczas wydawało, na około 25 miliardów dolarów.
Tu mała dygresja – to są śmieszne pieniądze dziesięciolecia Gierka, bo taki Donald Tusk, tylko przez pięć lat do 2012 zadłużył Polskę na 65 mld. dolarów.
Jak krwawy Wojciech rozpoczął stanem wojennym czarną dekadę w historii Polski, to pierwsze co zrobił to poinformował cały świat, że wstrzymuje spłatę polskiego długu, aż do odwołania.
Po takim dictum wartość papierów dłużnych Polski spadła gwałtownie, tak, że w pewnym momencie można było wykupić jednego dolara za około trzydzieści centów. Oczywiście Polska oficjalnie nie mogła wykupić swoich długów za jedną trzecią wartości. I od razu komunistyczni machlojkarze, esbecy i agenci zwęszyli świetny biznes. Powysyłali agentów i zaufanych ludzi w różne miejsca świata, na przykład do Australii, tam, stosując różne metody, choćby zmodyfikowaną wersję oscylatora, zaczęli wykupywać z niewielkie sumy polski dług, a następnie prać te pieniądze, na przykład inwestując w prywatną służbę zdrowia (czy to może komuś coś przypomina?). Nikt nie wie na pewno, jakie grube miliardy, nie zaksięgowane, przewinęły się przez Fundusz.
Dzięki śp. Michałowi Falzmannowi ( zmarł nagle w nieco tajemniczych okolicznościach, a jego szef Walerian Pańko wkrótce potem zginął w wypadku samochodowym) dyrektora generalnego FOZZ Grzegorza Żemka wsadzono do więzienia z wyrokiem 9 lat, za defraudację. Żemek nawet przez moment nie puścił pary z gęby, a wielkie sumy polskich pieniędzy zniknęły.
Michał Falzmann, tuż przed śmiercią oświadczył, że afera FOZZ jest tylko drobnym elementem czegoś znacznie większego. Co miał na myśli? Czy ten cały wieloletni proceder służb i aparatu komunistycznego? Tej dziczy, co kradła, mordowała, jak teraz wiemy, nie tylko dla siebie, ale również towarzyszy z KGB i GRU? Czy dlatego musiał przedwcześnie umrzeć?

Minął rok 1989, 1990 i 91. "Upadł komunizm". Tak właśnie przekazano naiwnym Polakom.
Lecz, czy nagle, ci co kradli i grabili od 1945, od końca wojny, skończyli swój przestępczy proceder i stali się poważnymi, szanowanymi obywatelami? Próżne nadzieje...
Co gorsza, wychowali sobie jeszcze cwańszych i pazerniejszych następców.
Gdy padły rozpaczliwe próby uczynienia z Polski normalnego, uczciwego kraju, najpierw przez Jana Olszewskiego, a następnie przez braci Kaczyńskich, do władzy dorwały się najbardziej drapieżne rekiny – Platforma Obywatelska. Do założenia tej amoralnej, nastawionej wyłącznie na łup partii dumnie przyznaje się generał Gromosław Czempiński, oficer wywiadu PRL. Jeżeli to prawda, to PO jest kontynuatorem grabieżczej działalności komuchów i ich służb specjalnych.

Liczba bezczelnych i wielomiliardowych afer w jakie była zamieszana ciągle rządząca Platforma Obywatelska wskazuje, że duch w narodzie nie ginie.
70 lat demoralizacji robi swoje. Złodzieje u władzy już nawet się specjalnie nie kryją.  Ex-minister Sławomir Nowak w sądzie rżnie głupa i chyba autentycznie nie pojmuje swoich oszustw i przekrętów. Wychował się przecież chłopak w kraju, gdzie nawet premier, najbliższy przyjaciel, nie powiedział mu co to jest uczciwość.

Teraz chyba łatwiej zrozumieć, czemu mimo wszystko w narodzie jest takie wielkie przyzwolenie, by rządziła krajem grupa nominalnych i bezkarnych przestępców, oszustów i kombinatorów.
Naród przez te 70 lat grabieży i państwowego złodziejstwa, zatracił poczucie sprawiedliwości, uczciwości i prawości.

Kto potępia nieustannych złodziei u władzy? Nieliczni...


Ps. W zeszłym tygodniu, prawie po 25 latach fundusz FOZZ został oficjalnie zamknięty. Szacuje się, że służby ukradły Polsce około 5 miliardów dolarów. Mają się na czym paść przez długie lata....


.

Groźny powrót wachowszczyzny

Groźny powrót wachowszczyzny



Z dużym zainteresowaniem obejrzałem wczoraj wieczorem w TV Republika program Anity Gargas przypominający mroczną postać Mieczysława Wachowskiego – klasycznej postaci, jak ta uwieczniona w kreskówce o wawelskim smoku – szpieg z krainy deszczowców.
W programie udział wzięli: Piotr Semka, publicysta, oraz były minister rolnictwa Artur Balazs.

Program ten dobitnie potwierdził groźne przesłanie: - Mieczysław Wachowski wrócił, a wraz z nim, coś, co nazywamy wachowszczyzną.


Wachowski dał się głównie poznać jak zły szeląg w czasach prezydentury Wałęsy, czyli do roku 1995-tego.
Ci, którzy dzisiaj mają trzydzieści lat, a wówczas mieli dziesięć, Wałęsy, jako prezydenta nie pamiętają, a Wachowskiego mogą kompletnie nie znać.
Wachowski był cieniem prezydenta i jak wielu mówi z pełnym przekonaniem, również oficerem prowadzącym Wałęsę. A niektórzy twierdzą nawet, że był to człowiek, nad którym rzeczywistą kontrolę miały służby sowieckie, konkretnie GRU.
Popularnie nazywano go kapciowym. Wielokrotnie widziano scenę, gdy Wałęsa wracał do biura, czy do domu, jak Wachowski klękał przed prezydentem, zdejmował mu buty i zakładał kapcie.
Dzisiaj jestem przekonany, że był to specjalny rytuał, podobny do tego wielkanocnego, gdy papież obmywa nogi biedakom, w którym Wachowski każdorazowo przypominał Wałęsie, że to właśnie on może założyć wygodne kapcie, albo zakuć w kajdany.

Czy Wachowski całkowicie sterował Wałęsą? W pewnych dziedzinach, jak obronność, wejście Polski do NATO, służby specjalne i kontakty z biznesem bez wątpienia tak.
Jeżeli ktokolwiek coś z Wałęsą chciał załatwić, to MUSIAŁ to zrobić poprzez Wachowskiego. To była wówczas jedyna droga do Boga.
Ten styl i sposób sprawowania siermiężnej i ubeckiej władzy słusznie nazwano wachowszczyzną.

Jako dygresję podam, że Wałęsa specjalnie nie liczył się z prawem, regułami i zasadami działania. Mnie osobiście przypominał bardzo, prymitywnego chłopa z Ukrainy – Nikitę Chruszczowa. Jak coś chciał zrobić, co wymagało złamania, albo nagięcia prawa, to miał od tego drugiego przydupasa, gdańskiego prawnika, Lecha Falandysza. Dlatego styl obchodzenia się Wałęsy z regułami, kodeksami i umowami, nazywano falandyzacją prawa.

Wróćmy do Wachowskiego. W 1995 prezydent Lech Wałęsa nagle  Wachowskiego wyrzucił. Pozbył się go z dnia na dzień.
Najprawdopodobniej, ktoś nieco mądrzejszy uświadomił mu, że wachowszczyzna narobiła już takich przestępstw i bałaganu, że kapciowy może pociągnąć swojego tytularnego patrona, prezydenta za sobą na dno.

I wtedy Mieczysław Wachowski na długie lata znika z publicznego widoku.
Trzeba też dodać, że w latach 1995 – 2002 również Lech Wałęsa zniknął z horyzontu, zanim Michnik, a konkretnie Lis (na czyje polecenie?) postanowili ponownie ex-prezydenta wyciągnąć z niebytu. Tym razem w roli Pytii – naszej polskiej – siermiężnej i głupiej.

Tymczasem Wachowski z typową dla siebie swadą i bezczelnością wziął się za robienie interesów, choć precyzyjniej, tylko za robienie pieniędzy.
O tym była spora część programu Gargas. O tym, jak Wachowski oszukiwał, kradł, a gdy ludzie szukali sprawiedliwości w sądach, to prokuratorzy zostawali zdymisjonowani, świadkowie umierali w tajemniczych okolicznościach, znikali na zawsze, bądź nagle tracili pamięć. Czysta, prawdziwa mafia z wyraźną sygnaturą Wojskowych Służb Informacyjnych. Charakterystyczny dla nich styl działania, co nawet wychwycił Patryk Vega, reżyser, w filmie "Służby specjalne".

WSI zlikwidowano w roku 2006.
Wkrótce władzę przejmuje Platforma Obywatelska. Aferalny przebieg tej władzy znamy aż za dobrze. Trwa do dzisiaj.
W 2007 ponownie na scenę wkracza Wachowski. W dziesięcioletnich procesach niczego mu nie udowodniono, mimo, ze w niższych instancjach, sądy bez żadnych wątpliwości mówiły, że jest  winny, to sąd najwyższy, kombinując ordynarnie z kasacją, kompletnie Wachowskiego uniewinnił.

Znawcy polityki wewnętrznej Polski z przekonaniem twierdzą, że wraz ze zdobyciem władzy przez PO do Polski wróciła wachowszczyzna.
Były szef WSI generał Dukaczewski (jak sam twierdzi – twórca PO) bryluje w mediach i przynajmniej raz dziennie widzimy go na ekranie/

A nasz poczciwy miłośnik zgody i pokoju, prezydent Komorowski dobitnie wczoraj oznajmił narodowi, że likwidacja Wojskowych Służb Informacyjnych, gdzie większość oficerów szkoliła sowiecka GRU, była zbrodnią i hańbą!
I tylko on jeden miał cywilną odwagę przeciwstawić się wszystkim swoim kolegom z partii, którzy głosowali za likwidacją.

Jak w dobrej bajce, wyrodny Wachowski powrócił do swego "pana", mędrca Europy – Wałęsy, gdzie spokojnie na niego oczekiwało stare stanowisko kapciowego, z którego tak ładnie można knuć i kombinować.
Happy End.
Zobaczymy część dalszą?


Jako ciekawostkę podam, że biznesmen Ryszard Opara, bardzo ciekawa postać, z licznymi powiązaniami, a jednocześnie właściciel (teraz faktyczny, lecz nie tytularny) oraz redaktor naczelny pro-sowieckiego portalu Neon24.pl, często spotyka się z Mieczysławem Wachowskim, bo podobno maja wspólne hobby.


.